Tasmania,
znana jako stan Under Down Under (często nazywana pieszczotliwie Tassie) jest
jednym z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam w życiu. Często mówi się o
niej jako Nowa Zelandia Australii, albo po prostu ‘mała Nowa Zelandia’. Nazwa
wzięła się od jej odkrywcy Abela Tasmana, który oznaczył ją na mapie już w 1642
roku. To również jedno z rzadziej odwiedzanych miejsc nie tylko w Australii ale
i na świecie – po pierwsze zdecydowanie większą popularnością cieszą się
wielkie metropolie, Wielka Rafa Koralowa (The Great Barrier Reef), The Great
Ocean Road, Uluru, czy australijski Outback, po drugie Tasmania jako
najmniejszy stan Australii zawsze pod względem turystycznym stała w cieniu
pobliskiej Nowej Zelandii. A zupełnie niesłusznie, gdyż ta wyspa jest
absolutnie magiczna. Niezwykłość flory i fauny obezwładniła mnie kompletnie, do
tego stopnia, iż przez pół wyjazdu przemykała mi przez głowę myśl „Cała
Tasmania to jeden wielki Park Narodowy”. Jak się okazuje, nie do końca cała,
ale aż 45% powierzchni wyspy stanowi część Parków Narodowych. Niesamowicie
różnorodna, dzika i inspirująca – zakochałam się w tym miejscu od pierwszego
wejrzenia.
Na zwiedzenie wyspy miałam osiem dni, co w właściwie wystarczy, by
odwiedzić przeważającą część Tasmanii (całą wyspę wzdłuż i w poprzek można
objechać w dwa dni). Dla mnie wielkim komfortem było to, że dysponowałam
wynajętym autem, zawsze można zjechać z drogi, zatrzymać się w dowolnym
momencie, zjechać z głównych dróg na bezdroża. O jednym tylko nie pomyślałam –
w związku z tym, iż przebywałam tam pod koniec pory jesiennej, godziny, w
których można było podróżować samochodem były dość ograniczone – z reguły od 7
30 rano do 17. Dlaczego? Ano, powód był dość prosty – po zmroku większość dróg
była nieoświetlona (cóż, jak już wcześniej wspomniałam, prawie same parki
narodowe), a na szosie pojawiało się mnóstwo zwierząt, które budzą się do życia
wieczorową porą – diabły tasmańskie, wallabies, i kolczatki, które łażą po
drodze jak po swoim. Nie sposób było bezpiecznie jeździć w nocy, jak to
jesienią pojawiała się często gęsta mgła, w której słychać było demoniczne
śmiechy i nawoływania diabłów tasmańskich. Nie sprzyja to włóczeniu się po
bezdrożach, ma się raczej wrażenie grania statysty w horrorze. Niemiej jednak,
od ósmej rano do siedemnastej Tasmania pokazywała mi swoje piękno w całej
jesiennej krasie. Mnie urzekało najbardziej to, że Tasmania należy do bardzo
niewielu miejsc, które wciąż są niezbadane. Można się poczuć trochę jak David
Livingstone. Jeżdżąc po Tasmanii ma się wrażenie, że specjalnie dla nas
wyświetlany jest film z wybranymi krajobrazami, klatka, po klatce, gdyż
krajobrazy zaskakują swoją różnorodnością – od głębokich dolin, polodowcowych
jezior, urwistych szczytów, bagnistych lasów, torfowisk, olbrzymich palm i
paproci aż po "sielankowe" uprawy chmielu. Osobiście miałam wrażenie,
że z Islandii wjeżdżam do winnic Toskanii, z tropikalnych lasów do jezior
mazurskich. Pierwszym planowanym przystankiem (prócz supermarketu w Hobart w
celu zakupieniu prowiantu) miał być Park Mt Field. Zdecydowaliśmy, ze Hobart
zostawimy sobie na koniec, gdyż stamtąd i tak lecieliśmy do Melbourne. By nie
łazić od okienka do okienka od razu kupiliśmy ‘karnet’ na wszystkie parki
narodowe w Tasmanii, głównie dlatego, że za tę przyjemność zapłaciliśmy tylko
$30 od osoby (cena zawierała też parking na samochód). To bardzo tanio jak na
australijskie realia. Jazda samochodem była niestety przerywana co 20 minut,
gdyż żądałam postoju, bo nie wierzyłam w to, co widziałam za szybą samochodu –
krajobrazy były tak wspaniałe, że musiałam je sfotografować. Mijając tak piękne
widoki bardzo trudno było mi się skoncentrować na prowadzeniu auta, a szczerze
mówiąc odrobina skupienia była potrzeba, gdyż był to mój pierwszy raz za
kierownicą w ruchu lewostronnym. Drogi Tasmanii są na taką okoliczność
najlepsze, bo jest praktycznie pusto, w zasadzie nie ma różnicy, którą stroną
drogi się jeździ. W takich okolicznościach jakoś dałam radę – obyło się bez
większych szkód i tylko z jednym mandatem – za ciężką nogę miałam przemykając
przez most w Hobart. Koszt tej przyjemności wyniósł aż $150… ale w zamian mam
nie pospolitą pocztówkę, czy bilet wstępu do parków narodowych (to ma każdy
odwiedzający Tasmanię) ja mam papierowy mandat z Tasmanii na kwotę kilkukrotnie
większą niż wjazd do wszystkich parków narodowych!
W
końcu dotarliśmy. Przed wejściem do lasu było jeszcze w miarę ciepło – 16 stopni
i wilgotno. Gdy tylko wkroczyłam do parku-lasu poczułam, że wchodzę do lodówki,
temperatura natychmiast spadła, zrobiło się wietrznie (czemu w lesie wieje
wiatr a poza nim cicho i spokojnie?) i wręcz lodowato. Nie zwracałam na to
jednak zbytniej uwagi, gdyż oniemiałam na widok olbrzymich kamieni, drzew,
paproci i palm, wszystko w rozmiarze XXL, magia tego miejsca sprawiała, że
czułam się jak krasnoludek, zmarznięty mocno krasnoludek z czerwonym od zimna
nosem. Wszystko pokryte było solidną warstwą mchu. Czułam się, jakby to
wszystko było niesamowicie stare, pokryte patyną, antyczne. Dosłownie czuć było
w powietrzu, że ów las trwa w prawie niezmienionej formie od setek tysięcy lat.
Słynną atrakcją tego parku są spektakularne wodospady Russel Falls.
Ruszyliśmy dalej na północny wschód w kierunku Strahan. Oczywiście nie
planowaliśmy tam dotrzeć na noc, zatrzymaliśmy się w małym miasteczku po
drodze. Kryterium doboru miejsca było proste: pub, gdzie podają piwo to
obowiązkowy przystanek i postój. Jako, że wmieście średnio można było znaleźć
nocleg, i po pobycie w pubie nie za bardzo była ochota na stukanie do cudzych
drzwi, zdecydowałam, że będziemy spać w aucie – przecież jestem zaprawiona w
tego rodzaju akcjach, 2 tygodnie spałam w Maroku w aucie, kąpałam się w
butelkach wody mineralnej, to co, nie dam rady w Tasmanii? Wróciliśmy więc do
pubu, gdzie panowała niesamowita atmosfera – miasteczko niby wymarłe, mało
mieszkańców, jednak tutaj z godziny na godzinę przybywało ludzi, głównie
kierowców, którzy z uwagi na niemożliwość jeżdżenia autem w nocy musieli
zatrzymywać się gdzieś na noc. Wszyscy ogrzewali się przy dającym kojące ciepło
kominku, popijali miejscowe piwo, hałaśliwie rozmawiając. Pachniało domowym
jedzeniem, piwem, grzanym winem. Czułam się trochę jak w zimie w Polsce w
schronisku. Oczywiście bez trudu pojawili się kompani do picia – Australijczycy
mają to do siebie, że są niesamowicie otwarci, życzliwi i gadatliwi. Jeden z
naszych rozmówców słysząc, że planujemy spać w aucie zaoferował się, że z
przyjemnością udzieli nam noclegu, ja jednak odmówiłam, uznając, że nie jest
nam to potrzebne, przecież mamy ogromne i wygodne auto. W miarę spożywania
alkoholu wzrasta pewność siebie, więc byłam pewna, że samochód jest jak
najlepszy hotel. Ale - jak to w życiu bywa - decyzje podejmowane po kilku
piwach są szybko korygowane przez życie. Była to chyba najcięższa noc w życiu –
chłód i wilgoć były trudne do zniesienia. O ile pierwsze trzy godziny
przespałam jak zabita (procenty alkoholowe), o tyle później budziłam się co 30
minut nakładając na siebie kolejne warstwy. Zęby dzwoniły z zimna jak
poluzowane felgi w aucie. O północy miałam już na sobie wszystko co można było
założyć (łącznie z rzeczami współtowarzysza podróży, zastanawiałam sie nawet
czy w apteczce są kamizelki odblaskowe, zawsze to kolejna warstwa chroniąca
przed zimnem). Gdy uświadomiłam sobie, że przede mną jeszcze 7 godzin do rana
chciałam już rozpalać ognisko ze spuszczonego z baku paliwa. Jakoś do rana
przetrwałam, jakoś się udało – rano przywitał nas przymrozek i mgła, w której
ciężko było się przemieszczać, wiec trzeba było czekać dalej. Dopiero po 8. 30
przejaśniło się i zrobiło trochę cieplej. Niezła nauczka, by nie grać bohatera,
tam, gdzie wszyscy radzą co innego. Nauczka skończyła sie postanowieniem, że
koniec ze spaniem w aucie. Dotarliśmy do Strahan, małego miasteczka, skąd
kolejnego dnia rano zaplanowaliśmy złapać łódkę w stronę rzeki Gordon. Tym
razem już spaliśmy w ciepłym hostelu. Rano wyruszyliśmy statkiem oglądać słynną
rzekę. Ale jako to jesienią, od samego początku solidna dawka wiatru i wilgoci.
Jednak to było nieważne – dziewicze krajobrazy wynagradzają wszystko. Tafla
wody jest pomarszczona, słońce wychodzi zza mgły i widać wspaniałe refleksy na
rzece. Płyniemy cicho przez Wild River National Park. Cały brzeg pokryty
deszczowym lasem, który rozpościera się wzdłuż rzeki jest w zasadzie nietknięty
przez człowieka przez swą niedostępność. Widać powalone pnie, gąszcze
splątanych paproci, drzewa eukaliptusowe. Dopływamy na wyspę Sarah Island,
która była pierwszą kolonią karną na Tasmanii. Nie lada atrakcją był występ
przewodniczki - to przypominało naprawdę fantastyczne show, mówczyni świetnie
znała temat (miałam wrażenie, że sama kawał czasu spędziła w tej kolonii
karnej) i w bardzo interesujący sposób opowiadała historie o wyspie i
więźniach. Zgodnie z tym, co zostało zapisane w źródłach, było tu naprawdę
ciężko. Nie dość, że do więzienia można było trafić za to, że ukradło się pajdę
chleba lub chusteczkę do nosa to warunki były tu koszmarne – zimno, wilgoć,
choroby i absolutna niemożliwość ucieczki – dopłynięcie gdziekolwiek było
niemożliwe. Słuchając nie mogłam jednak powstrzymać się od konkluzji – no
dobra, mieli ciężko, ale za to te widoki... A było co oglądać – spektakularne Hells
Gates, u brzegów których swego czasu miało miejsce wiele katastrof morskich.
Dziś, świetnie oznakowane i oświetlone onieśmielają pięknem. Pusto, cicho,
surowo i przepięknie – można wpatrywać się w nie godzinami w horyzont ze
świadomością, że się jest na końcu świata, poniżej nie ma już nic. Cudo. (fot.
4, 5, 6)
Kolejny park, który znajdował się na naszej żelaznej liście ‘do
zobaczenia’ to park Cradle Mountain Lake St Clair przy Dove Lake z najwyższym
szczytem Tasmanii Mount Ossa. Przed tym czekała nas wizyta w Queenstwon, małym
miasteczku (choć nazwa sugeruje coś zgoła innego), a właściwie to wedle naszych
standardów zwykła wioska. Środek tygodnia, a na ulicach pusto i ta cisza,
przerywana tylko szczekaniem psów. I ten widok maleńkich domków w stylu wiktoriańskim
z tlącym się dymem z komina… widok trochę jak w małej wiosce gdzieś pod Jelenią
Górą w Polsce. Ot przedmieścia Kamiennej Góry na początku jesieni. Ten klimat
jest po prostu nie do opisania – jesteś na drugim końcu świata, spodziewasz
się, że będzie tak zupełnie inaczej, tak egzotycznie, a pierwsza myśl jaka
przychodzi do głowy to wspomnienie tych małych wiosek z górzystych terenów z
rodzimego kraju.
Dotarłszy
do małej turystycznej wioski Cradle Valley postanowiliśmy przejść szlak
trwający dwie godziny. Nie wiem kto to obliczał (chyba jakiś sprinter, co na
dodatek w zimnie gania w samych spodenkach po szlaku),nam zajęło to aż dwa razy
tyle, a wcale nie szliśmy wolno. Nie wiem czy to świadczy źle o naszej
kondycji, czy może pobłądziliśmy. Przeczytałam, że w skali roku pada tutaj aż
przez około 240 dni i jest dni słonecznych…tylko 40! Warunki do wędrówki były
niełatwe, a pogoda zmieniała się dosłownie co godzinę – raz mgła, wilgoć i
deszcz, później mocne słońce i znów deszcze – takie wahania sprawiły, iż tęcza
okazała się być czymś nierozerwalnie związanym z krajobrazem Tasmanii. Po kilku
dniach już mówiłam: "schowałaby się już ta tęcza bo widok zasłania".
Muszę przyznać, że nie bez przyczyny mówi się, że Tasmania to jedno ze wspanialszych
miejsc na ziemi – urwiste szczyty, torfowiska, polodowcowe jeziora, niesamowita
różnorodność pod względem flory i fauny, słowem cały świat w pigułce, taki
mikrokosmos. Wszystko to stanowi prawdziwy rarytas dla zwiedzających.
Ciekawostką jest to, iż badania terenowe w zakresie pomiarów gór i jezior w tym
parku prowadzone były przez Polaka, Pawła Strzeleckiego (1840-1842). Polskie
ślady są wszędzie, nawet na drugim końcu świata w Under Down Under, no ale
gdzie nas nie ma? Polaków można nawet spotkać jako jedynych, co w mroźne dni
śpią pod pubem w aucie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz