poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Australijska zima

Wydawałoby się, że w Australii zawsze jest ciepło. Plaże, palmy, kangury, ludzie na boso noszący pod pachą deski surfingowe…Wszystko prawda, ale zima w Australii potrafi naprawdę dać w kość. Każdy z moich znajomych z Polski zwykle puka się w głowę i mówi: ‘ta, 13 stopni w dzień, ale mi to zima’. Z pozoru wydaje się, że nie jest tak źle, ale niestety to tylko złudzenie. Temperatura dość regularnie spada poniżej 10 stopni w ciągu dnia, noce potrafią być naprawdę zimne, a ten wiatr z Antarktyki…aż szczypie w uszy. Tutaj nie ma prawdziwego porządnego systemu grzewczego w domach, więc nawet jak jest tylko te 13 w dzień, to w domu jak na dworcu w Polsce zimą, niby ogrzewane ale i tak zimno, a te małe ‘farelki’ ogrzeją najwyżej do temperatury nóg nieboszczyka. 

Tegoroczna zima dała wszystkim w kość. Nie dość, że najbardziej sroga od ciągu wielu lat, długa, to jeszcze spadł śnieg w miejscach, gdzie go jeszcze nie było. Jak nic deski do surfingu przerabiać na sanki. W australijskich mediach wiele pojawiało się zdjęć, artykułów i komentarzy na temat pogody, oto kilka ‘najciekawszych’.

Jedno z najsłynniejszych ujęć tej zimy był Australijczyk pozbywający się śniegu z auta…w T-shirt i szortach. Cóż, takie kwiatki tylko w Australii, z drugiej strony skąd miał mieć w domu czapkę uszatkę i kozaki?



Source: http://www.smh.com.au/environment/weather/nsw-weather-oberon-baker-tackles-snow-in-tshirt-shorts-20150716-giebrz?&utm_source=facebook&utm_medium=cpc&utm_campaign=social&eid=socialn%3Afac-14omn0012-optim-nnn%3Apaid-25062014-social_traffic-all-postprom-nnn-smh-o&campaign_code=nocode&promote_channel=social_facebook&skin=dumb-phone






Surfowanie, gdy na plaży śnieg zamiast piasku? Nie ma niemożliwego dla Aussie! 



Source: http://www.news.com.au/technology/environment/its-snowing-in-canberra-as-this-miserable-winter-just-keeps-getting-miserabler-um-is-that-even-a-word/story-e6frflp0-1227480335028?utm_content=SocialFlow&utm_campaign=EditorialSF&utm_source=News.com.au&utm_medium=Facebook


Śnieg w tropikalnym Queensland? Jak widać, nie ma rzeczy niemożliwych ;)




Source: http://www.news.com.au/technology/environment/its-snowing-in-canberra-as-this-miserable-winter-just-keeps-getting-miserabler-um-is-that-even-a-word/story-e6frflp0-1227480335028?utm_content=SocialFlow&utm_campaign=EditorialSF&utm_source=News.com.au&utm_medium=Facebook

Zima może być też wielką frajdą dla dzieci, których to większość nigdy w życiu nie widziała śniegu i prawdziwego lodu. Niesamowitą popularnością cieszą się weekendowe wyjazdy do australijskich Alp, do Thredbo, gdzie warunki pogodowe są wręcz wyśmienite dla narciarzy i snowboardzistów. Ale jak ktoś tylko chce pojeździć na łyżwach to można przecież wszędzie, nawet pod palmami przy Darling Harbour…


Oby do wiosny, bo wszystkim już się znudził ten ziąb, w końcu mieszkamy w Australii, gdzie to słońce i upały? 

środa, 8 kwietnia 2015

Święta wielkanocne w Australii i wyprawa na Sydney Royal Easter Show

Święta wielkanocne w Australii to zupełnie inny wymiar świętowania niż w Europie. Po pierwsze Święta nie są tak wielkim wydarzeniem jak w u nas w Polsce, po drugie nie ma tu takich tradycji jak święconka, niedzielne śniadanie czy lany poniedziałek. Są za to odpowiedniki niektórych wydarzeń, i tak np. poprzedza Wielkanoc tłusty czwartek to tzw. Pancake Day (zamiast pączków jemy naleśniki we wtorek poprzedzający środę popielcową). Gdy pytałam znajomych o malowanie jajek, święconkę – robili wielkie oczy i mówili, że albo jedzie się na kilka dni na wakacje albo jeśli zostajemy w mieście to będzie grill a potem to idzie się przecież na Sydney Royal Easter Show. Jajka, to jeśli nie byłby czekoladowe to malowało się czasem dla tzw. fun jak się było małym i tyle. No tak, co kraj to obyczaj.

Ciekawy jest za to fakt, że w Australii zamiast wielkanocnego zajączka mamy wielkanocnego Bilby. A cóż to takiego? Otóż, w związku z tym, że w króliki i zające dokonały niesamowitych zniszczeń w tutejszej florze i faunie doprowadzając do wyginięcia wielu ‘rodowitych’ zwierząt australijskich i roślin nie są to mile widziane zwierzątka, wspominanie ich nie jest zatem taktowne. W społeczeństwie występuje bardzo silna niechęć do tych ‘małych niszczycieli’ - w wielu australijskich stanach posiadanie królika jest nielegalne. Powstało sporo fundacji mających na celu uświadamianie społeczeństwa na temat tego króliczego problemu (‘rabbit problem’). Dla zainteresowanych link poniżej: http://www.rabbitfreeaustralia.org.au/rabbit_problem.html
I właśnie to jest główny powód dla którego Australijczycy postanowili zmienić tradycję i zastąpili królika wielkanocnego rodowitym bilby. Pierwsze próby tych działań pojawiły się już w latach 70-tych, tym niemniej dopiero w latach 90-tych, kiedy to duże koncerny produkujące czekoladę włączyły się w kampanię ‘chocolate bilbies not bunnies’ akcja stała się masowa. Te australijskie żyjątka z wyglądu przypominają trochę skrzyżowanie szczura z królikiem, oto zdjęcie:



No cóż, każdy kraj ma prawo trochę ‘ponaciągać’ tradycje. Królik królikiem, ale najważniejszym wydarzeniem jest tzw. Sydney Royal Easter Show (http://www.eastershow.com.au/), czyli spęd wszystkich okolicznych mieszkańców w ogromnym Sydney Olympic Park. Nie bardzo wiedziałam czego mogę się spodziewać, bo powiedziano mi, że będą tam zarówno zwierzęta jak i karuzele, markety, pokazy, konkursy na najlepsze ciasto czy marmoladę i wyścigi konne. Czyli miks – dla każdego coś miłego. Już po wejściu (czekanie w kilku minutowej kolejce) zostałam powalona rozmiarem imprezy, ilością ludzi i atrakcjami. Plan był taki by spędzić tam cały dzień od 9 do 22, ale powiem od razu, że wytrzymałam tylko 5 godzin i i tak byłam zmęczona hałasem, jaskrawymi kolorami i niekończącym się chodzeniem, że marzyłam o powrocie do domu. Nie powiem, było kilka ciekawych atrakcji takich jak strzyżenie owiec czy wystawa obrazów, ale ponad to to niewiele ciekawego.

Powiem szczerze, że czułam się jak na takim masowym spędzie, taki festyn dla rozwrzeszczanych miejskich dzieci, które biegają w tę i z powrotem ekscytując się owcami i kurczakami jednocześnie próbując załapać się na wszystkie możliwe pokazy/konkursy etc. Oto przykładowe wydarzenia:


Tzw. 'show bag' - najwieksza atrakcja dla dzieci


Aborygeński akcent zawsze i wszędzie w Down Under


Pokaz łowienia - przy okazji można potem u Pana kupić haczyki


Co tam, że Easter Show, wróżby zawsze dla każdego


Zjeżdżalnia dla dzieci


Pokazy taneczne


Pokazy konne


Konkurs na najlepszą wełnę



Wszyscy kochają zwierzątka


Moje ulubione: pokaz strzyżenia owiec


Konkurs na najlepsze kury i kurczaki





Cóż, wiem jedno – kolejna Wielkanoc na pewno obędzie się bez Easter Show, raczej zostaniemy w tradycyjnym domowym klimacie ;)

poniedziałek, 16 marca 2015

Australijskie rodeo czyli kozaczki i kapelusze górą!

Wyjeżdżając z parku narodowego natknęliśmy się na interesujący znak z napisem ‘Siberia’. 



Pierwsze co przyszło mi to głowy to to, że ktoś musiał czuć się w tym miejscu naprawdę zimno i dlatego nazwą nawiązał do wiecznie zimnej Syberii. Jak się później okazało, ludzie, którzy pracowali przy budowie infrastruktury w Snowy Mountains (drogi, tunele, skupiska wodne) zdawali się tak właśnie myśleć. No cóż, skoro delikatnie minusowe temperatury takie jak -5 są w stanie komuś tak dać w kość to może niech oni nie jadą na Syberię bo nie uwierzą jak może być zimno… 

Przemieszczaliśmy się z zimnych gór w stronę upalnego Sydney. Widoki po drodze były piękne, z ulgą jednak oddalaliśmy się od gór, które dały nam w kość w ciągu ostatnich dwóch tygodni. 



Z godziny na godzinę było coraz cieplej, aż w końcu z grubych spodni i swetra zmieniłam strój na szorty i koszulkę. Po drodze do domu mieliśmy zaplanowany kilkugodzinny pobyt w miasteczku Tumbarumba. Już dla samej nazwy warto się tam zatrzymać. Od wielu już lat odbywało się tam rodeo, które stanowiło jedną z największych atrakcji w skali roku dla mieszkańców tego zakątka NSW. Nigdy wcześniej nie miałam przyjemności oglądania tego widowiska na żywo, wyczekiwałam więc z niecierpliwością na to co ma się wydarzyć. Prawie jak w Texasie w USA. 

Dojechaliśmy na miejsce, nie wiedzieliśmy jednak dokąd mamy się udać by zobaczyć rodeo (na stronie internetowej nie podali adresu ani godziny). Postanowiłam więc podejść do pani siedzącej w budce z napisem ‘ informacja turystyczna’ (swoją drogą to zabawne, że w miasteczku, gdzie mieszka tylko 1, 5 tys ludzi mają taką instytucję). Pani z niesamowicie mocnym akcentem charakterystyczny dla ludzi spoza miasta na wieść o tym, że jesteśmy z Sydney i przyjechaliśmy zobaczyć ich wspaniałe rodeo uśmiechnęła się i zaczęła mi dziękować, że zechcieliśmy pofatygować się taki kawał drogi z Sydney (500 km). Nie chciałam już tej starszej pani wyprowadzać z błędu mówiąc, że to po drodze ze Snowy Mountains, co ja tam będę jej humor psuć, niech myśli, że mają tu nie tylko lokalną atrakcję…wywiedziałam się gdzie jechać i po 3 minutach dotarliśmy na miejsce. Wystarczyło jechać za idącymi ludźmi w kowbojskich kapeluszach, wszyscy jak jeden mąż zmierzali na to noworoczne widowisko. Warto też dodać, że rodeo, czyli zmagania z człowieka z końmi, bykami i krowami to w farmerskich częściach Australii bardzo istotna część nie tylko życia codziennego, ale i bardzo popularny sport. Jest to do tego stopnia ważne wydarzenie, że co roku wybierana jest miss roku Rodeo (niestety nie podczas rodeo w Tumbarumba). 

Pora jednak wrócić do noworocznego show. Odkąd wjechaliśmy do Tumbarumba miałam wrażenie, że to jakaś australijska wersja amerykańskiego Teksasu. Mimo 35 stopniowego upału niemal każdy (zarówno mężczyźni jak i kobiety) odziany był w kowbojskie kozaczki i kapelusz. Lans rodem z prerii musi być. To jakby wejście w zupełnie innych świat, świat ludzi, dla których życie na farmach i zajmowanie się bydłem , końmi i innymi zwierzętami to chleb powszedni. Jak się później dowiedziałam od moich australijskich znajomych to nie jest tak, że oni się tak poubierali specjalnie na rodeo. Oni wyglądają tak codziennie, to ich strój do pracy na farmie a nie tylko przebranie, jak u nas krakowiaków czy górali. Oczywiście, można było spotkać nie tylko zwykłe brązowe kapelusze – całe mnóstwo tych kolorowych (różowy szczególnie popularny wśród kobiet). Moda bardzo ciekawa, tak inna od tego co widać w dużych australijskich miastach. 





Gdy już przyzwyczaiłam się do ludzi w kapeluszach i kozaczkach z zainteresowaniem zaczęłam rozglądać się co ciekawego dzieje się wokół mnie. Prócz najważniejszej atrakcji jaką był oczywiście samo rodeo można było znaleźć mnóstwo stoisk z najróżniejszymi rzeczami – stoiska gastronomiczne, budka z piwem, małe przenośne sklepiki (jakby ktoś chciał kupić kolejny kapelusz lub kozaczki firmy Akubra), strzelanie z plastikowych pistoletów i mnóstwo innych. Klimat trochę na kształt festynów osiedlowych w mniejszych miastach. Upał, kurz, piwo, spragniony atrakcji tłum. Pora jednak skupić się na tym najważniejszym, czyli rodeo. W Australii jest ich cała masa, tym niemniej rodeo w Tumbarumba jest jedynym, które odbywa się rok w rok już przez 68 lat. Podkreśla się zaangażowanie lokalnych rodzin farmerskich, dla których jest to wspaniała tradycja warta pielęgnacji. Konkurencji, w których zmagali się ze sobą uczestnicy było całe mnóstwo. Oto kilka przykładowych zawodów– typowo australijski campdrafting (kowboj ścigający się z krową), buckjumping (skoki przez przeszkody), bull riding (próba pozostaniu na byku jak najdłużej się da), bareback riding (ujeżdżanie konia bez siodła), barrel racing (próba pokonania trasy wokół ustawionych beczek – okrążenia etc.) i wiele innych. Wszystkie konkurencje cieszyły się wielką popularnością. Ów sport to według wielu nie tylko zmagania zawodników ze zwierzętami, ale również wspaniałe widowisko, pewnego rodzaju show. Faktycznie, po liczbie spadających zawodników z koni czy byków to faktycznie nie jest chyba łatwy sport…I chyba bardziej urazowy niż hokey. Największym powodzeniem cieszyły się zawody ujeżdżania byka – widok był niesamowity. 











Po kilku godzinach z końmi, bykami i kowbojami uznaliśmy, że wystarczy nam atrakcji na jeden dzień. Otrzepaliśmy się z kurzu, wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w drogę do domu, do Sydney. Nie kupiliśmy kapeluszy i kozaczków.

wtorek, 24 lutego 2015

Kosciszko Mountain - wędrówka na najwyższy szczyt Australii



Po małym trekkingu przyszedł czas na duży. Tak więc dnia kolejnego, który był ostatni dniem roku 2014 wybraliśmy się na najwyższy szczyt Australii (aż 2228 m n.p.m), czyli Kościuszko Mountain, a w skrócie ‘Mt Kozzie’. 

Z nazwą wiąże się kilka ciekawych i zabawnych historii. Po pierwsze, gdy oznajmiłam moim nie polskojęzycznym znajomym, że jadę zdobywać Kościuszko, patrzyli na mnie i pytali: Co? Gdzie jedziesz? Nieco zdezorientowana powtarzałam kilka razy gdzie jadę a tu wciąż zdziwione twarze... Dopiero po chwili okazało się, że dla nich niezrozumiała była moja wymowa tego nazwiska. W Australii wymawia się je bowiem ‘kozijosko’. I wyszło na to, że by być zrozumianym w tej części świata musiałam nauczyć się wymawiać polskie nazwisko po ichniemu. Brzmi kompletnie nienaturalnie, i wymawiane tak, jakby miało się kłopoty ze zgryzem lub ubytki znaczne w uzębieniu, więc przez kilka dni zupełnie nie mogłam się przyzwyczaić, no ale co zrobić, trzeba sobie jakoś radzić ;)

Nazwa polskiego generała pojawiła się w Australii za sprawą słynnego podróżnika i odkrywcy Edmunda Strzeleckiego, który to w 1840 roku zdobył najwyższy szczyt Down Under. W tamtym czasie nazwisko polskiego przywódcy wojny o niepodległość w Stanach Zjednoczonych kojarzone było z idami wolnościowymi, toteż nazwa pasowała do nowo odkrytego kontynentu idealnie. Później otaczający górę park narodowy przybrał nazwę Kosciuszko National Park. Przez wiele lat trudności odnosiły się tylko do wymowy, nikt nie kwestionował prawowitości nazwy góry. Aż do roku 2000, kiedy to burmistrz miasta Tumbarumba zakwestionował ‘australijskość’ nazwy proponując by zmienić ją na ‘coś bardziej australijskiego’. Wywołało to burzę w mediach, w dyskusję włączyły się organizacje polonijne broniące nazwy i społeczności aborygeńskie pragnące nadać górze nazwę wywodzącą się od pierwszych mieszkańców tego kontynentu. Protesty Aborygenów wpisane były w silny trend zmian nazw angielskich symbolizujących europejski kolonializm na tradycyjnie aborygeńskie. Czołowym przykładem jest zmiana świętej góry Aborygenów z Ayers Rock na Uluru. Spór zakończył wraz z przyłączeniem terenu Parku Narodowego do Listy Dziedzictwa Narodowego. Nazwa pozostała, co oznacza, iż Australijczycy dalej muszą sobie łamać język próbując wymówić polskie nazwisko;) 



Wracając do naszej podróży – zgodnie z zapowiedzią Pani przy wyciągu na szczycie była zawrotna temperatura plus 5 stopni. Szlak wynosił 13 km, więc marsz zając miał nam mniej więcej 6-7 godzin (w dwie strony). Tym razem wędrówka była dużo przyjemniejsza – cieplej, mniej wietrznie. Przyznam, że trochę za ciepło było mi w tym zimowym przebraniu, no ale co zrobić, ściągnąć i dźwigać w górach, schować w krzakach? To już lepiej się pomęczyć i iść…Z uwagi na dobrą pogodę było znaczniej więcej ludzi niż dnia poprzedniego (w tym biegające dzieci, które majtały się pod nogami). Nie było już więc tej ciszy, ale za to widoki były przepiękne, powietrze przyjemne i rześkie. Wszędzie małe potoczki, rzeka, bajeczne klify, gdzieniegdzie pozostałości śniegu, niesamowita roślinność i wspaniałe jezioro Cootapatamba. Większość ludzi udawała się tylko do punku widokowego (2h marszu w dwie strony), my postanowiliśmy dzielnie dojść na samą górę. Przyjemnie było wspiąć się na szczyt Kosciuszki i zobaczyć świat z perspektywy najwyższego wzniesienia w tej części świata. Mimo zmęczenia udało się. Wróciliśmy do Thredbo popołudniu, zjedliśmy przepyszną pizzę i zaopatrzeni w zapas alkoholowy (toż to sylwester!) pojechaliśmy do naszego namiotowego domku. Zmęczenie jednak dało nam się we znaki, bo nawet nie doczekaliśmy godziny 24, padliśmy jak dzieci spać już o 22…Cóż, oby nie sprawdziło się powiedzenie, że jaki sylwester taki cały rok! 







W kolejnym poście o noworocznym Rodeo w kowbojskim miasteczku Tumbarumba.

Nim przejdziemy do rodeo interesujace zdjecie pocztowki - kangury i snieg! ;)


poniedziałek, 9 lutego 2015

Górskie miasteczko Thredbo i wyprawa szlakiem Dead Horse Gap




Noc była niełatwa. Budziliśmy się wiele razy, Próbowaliśmy nałożyć na siebie więcej warstw ale niestety nic nie pomagało. Temperatura wynosiła zaledwie 2 stopnie. Gdy nie jest się na takie temperatury przygotowanym trudno sobie z tym poradzić, mogłam się co najwyżej jeszcze ubrać w namiot albo w worki na śmieci. Wiedziałam co prawda, że jadę w miejsce, gdzie będzie chłodno, ale spodziewałam się minimum 8-10 stopni w nocy (tak mi powiedział wujek Google) a tutaj niemalże 0… Nie tak miały wyglądać te wakacje. Mój nastrój pogorszył się gdy udało mi się złapać zasięg i telefon powiedział mi, że aktualnie w Sydney jest 32 stopnie. No nie ma co, urządziliśmy sobie świetną wycieczkę. By poprawić morale zgodnie z planem wybraliśmy się do miasteczka Thredbo, które oddalone było tylko 20 min od naszego kempingu. 

Thredbo, z zawrotną populacją około 480 osób, to miasteczko, które niegdyś żyło tylko w zimie. W lecie było martwe aż do kilku lat wstecz (5, 6 lat temu), wtedy władze tego regionu postanowiły uatrakcyjnić miasteczko i sprowadzić turystów również poza sezonem narciarskim. A jest tu wiele atrakcji - wspaniałe szlaki górskie do chodzenia i wspinania się, festiwale (bluesowy, piwny etc.) i bardzo popularne wśród młodzieży – kolarstwo górskie (głównie widać tu rowery MTB). Gdy przechadzaliśmy się po centrum miasteczka znaleźliśmy kilka dobrych kafejek i restauracji, wyciągi krzesełkowe, muzeum narciarstwa z okolic Thredbo i kilka sklepów. Nic wielkiego, ale przyjemny klimat, taka trochę mniejsza Szklarska Poręba latem. 

Po krótkim rekonesansie i śniadaniu postanowiliśmy wybrać się na naszą pierwszą wycieczkę. Udaliśmy się do puntu zakupu biletów na wyciąg. Planowaliśmy zdobyć Kosciuszko Mountain a w kolejne dni odwiedzić mniejsze szlaki. Okazało się jednak, że na szczycie Kosciuszko było….-10. Nie, to nie żarty, temperatura – 10. W tej sytuacji zmieniliśmy plan, wybraliśmy inną trasę, gdzie temperatura wynosiła tylko -3. Powiedziano nam bowiem, że dnia kolejnego mają być na szycie temperatury w okolicach 0, może nawet plusowe, więc skoro możemy przełożyć naszą wędrówkę to powinniśmy tak zrobić. Dodatkowo, wypożyczyliśmy ubrania narciarskie by jakoś przeżyć te -3. Wyglądaliśmy komicznie – niby środek lata australijskiego a my paradowaliśmy w puchówkach przygotowani jak ekipa poszukująca bałwana.



Porządnie zaopatrzeni wyruszyliśmy w nieznane. 



Najpierw przejechaliśmy się kawałek wyciągiem krzesełkowym (wiało jak diabli), następnie zaczęliśmy się wspinać. Pierwsze, co nas uderzyło, to siła wiatru. Było tak niesamowicie wietrznie, że po 3 minutach obydwoje zawahaliśmy się czy iść dalej. Uznaliśmy jednak, że spróbujemy, choć nasz trekking nie należał do przyjemnych. Ja plułam sobie w brodę, że wybrałam takie miejsce na letnie wakacje. To po to żeśmy taki kawał jechali by marznąć gdzieś w górach? Przecież mogliśmy teraz nurkować na rafie, albo jeździć na nartach wodnych. A tutaj, co najwyżej byliśmy ubrani ale jak na narty na śniegu. Potem śmiałam się, że skoro ja mam tu -3, to to nawet zimniej niż w Polsce w środku zimy. Sprawdziłam bowiem potem temperatury i okazało się, że w tym czasie we Wroclawiu było 5 stopni na plusie. Cóż… Humor poprawił mi się, gdy zobaczyłam otaczające mnie widoki – pustka i piękno natury. Cisza, słychać tylko wiatr, widać kłębiste chmury, mgła. Kolory surowe, zieleń, biel, szarość. Mimo zimna byłam zachwycona miejscem – ascetyczny obraz jak gdzieś na końcu świata. Poezja.





Szlak nazywał się Dead Horse Gap – to miejsce, gdzie często odbywają się różne zawody konne. Czasem zdarza się, że któryś z nich ginie. Nazwa oddaje cześć koniom, którym nie udało się przezwyciężyć gór.







Marsz miał być 3 godzinny, ale pomyliliśmy trasy i nasza wędrówka zamieniła się w 6 godzinny trekking. Warto było, bo widoki wspaniałe, ale przyznam, że wymarzłam się porządnie i jedyne o czym marzyłam to o kubku ciepłej herbaty.

O dalszej wyprawie i o zdobywaniu najwyższego szczytu Australii w kolejnym poście!

wtorek, 20 stycznia 2015

W drodze na najwyższy szczyt w kontynentu– Australijskie Alpy


Australijskie Aply są częścią ponad 3, 5 tys kilometrowego pasma górskiego (Great Dividing Range) ciągnącego się od stanu Queensland aż po stan Victoria. Częścią tego łańcucha górskiego są właśnie Aply Australijskie, gdzie usytuowany jest najwyższy szczyt kontynentu i opisywane już wcześniej góry błękitne (Blue Mountains) niedaleko Sydney.
Droga do Australijskich Alp jest spektakularna. Po nudnawej Canberze było to przyjemne zaskoczenie. A zmierzaliśmy nie byle gdzie, bo do Snowy Mountains, czyli jak sama nazwa wskazuje, do miejsca, gdzie można jeździć w zimie na nartach. Tak tak, nawet w Australii temperatury potrafią spadać poniżej zera (nie tylko w zimie), pada śnieg a fani sportów zimowych kochają ten region. W okresie letnim można trochę odetchnąć tu od upałów sydneyskich, rozbić się z namiotem w parkach narodowych, pochodzić po pięknych szlakach i zdobyć najwyższy szczyt Australii, czyli Kosciuszko Mountain.

Droga z Canberry do Snowy Mountains obfituje w naprawdę nieziemskie widoki – trochę jakbyśmy zmierzali w kierunku innej planety. Te skały i drzewa, nie mogłam przestać fotografować tych obrazków jak z pocztówki.






Pierwszym ‘większym’ przystankiem było Jindabyne, jedno z wyżej usytuowanych miasteczek australijskich (populacja to zawrotne niecałe 1800 osób). Bardzo popularny kierunek dla turystów w zimie – blisko jest bowiem stamtąd do tras narciarskich w Parkach Narodowych w Australijskich Alpach, szczególnie do Kosciuszko National Park. Małe miasteczko, które odżywa w sezonie zimowym, w lecie jest spokojne i senne, nie dzieje się tam wiele. Można połowić ryby, pojeździć na koniach, odbyć wine tasting. Miejsce przyjemne, ale niezwykle senne - w sezonie letnim przypomina trochę takie ‘ghost city’. Co ciekawe, pierwotnie miasto znajdywało się pod spektakularnym jeziorem. W latach 60-tych postanowiono przeorganizować system irygacyjny w tym regionie (projekt nazywa się Snowy Mountains Scheme) , aby móc dostarczać więcej wody dla stanów New South Wales, Victoria i Australian Capital Territory. Miasto więc trzeba było przenieść wyżej, natomiast to, co kiedyś było oryginalnym Jindabyne zmieniło się w ogromne jezioro. Więcej na temat tego projektu tutaj: http://en.wikipedia.org/wiki/Snowy_Mountains_Scheme


Byliśmy już blisko. Czuć już było inne powietrze, takie górskie, rześkie. I faktycznie, po pół godzinie byliśmy już ‘u wrót’ Kosciuszko National Park. 



Wybraliśmy ten region alp australijskich z dwóch względów – po pierwsze planowaliśmy zdobyć najwyższy szczyt Australii, po drugie dlatego, że zarówno park narodowy jak i szczyt mają polską nazwę – Kosciuszko.
Postanowiliśmy rozbić się w okolicach górskiego miasteczka Thredbo położonego na wysokości ponad 1300 metrów nad poziom morza. Dotarliśmy tam popołudniu, było wciąż ciepło, toteż zafundowaliśmy sobie kąpiel w lodowatej rzece a zwiedzanie miasteczka i wycieczki górskie zostawiliśmy na dzień kolejny. Po kilku godzinach, gdy zaszło słońce, temperatura z 22 gwałtownie spadła do zaledwie 10 stopni. Rozpaliliśmy ognisko, wyciągnęliśmy wino, przygotowaliśmy ciepłe ubrania - wiedzieliśmy już, że czeka nas chłodna noc.

O tym jak minęła noc w najzimniejszym miejscu na kontynencie i o dalszych górskich wycieczkach w kolejnym poście!