czwartek, 24 kwietnia 2014

Aborygeni – rdzenna ludność Australii


Aborygen z Daintree Rainforest


Często mówi się, że przed przybyciem kapitana Cooka Australia była ‘terra nullius’, czyli ziemią niczyją. Ale czy rzeczywiście można tak nazwać kontynent, który był od 60 tysięcy lat zamieszkany przez Aborygenów? Sama nazwa wiele już tłumaczy – prawdopodobnie ma ona swoje korzenie w łacińskim ‘ab origine’ – od początku, pierwotnie. Nomadyczny lud, pochodzący z Afryki, przybył na ziemię australijską przez Azję (wtedy Azja i Australia były połączone ze sobą drogą lądową). 

O Aborygenach mówi się, że są w pewnym sensie najbardziej patriotycznymi mieszkańcami Australii – gdyż są niezwykle przywiązani do ziemi, wystarczy zacytować jednego z aborygeńskich działaczy Winnie Quagliottti ‘We possess a solid-based national spirit and an attachement to place. We are part of Australia, we are part of the land’. 

Początki koegzystencji Aborygenów z białym człowiekiem nie należały niestety do koleżeńskich. Przybysze z Wielkiej Brytanii traktowali Aborygenów nie lepiej niż zdobywcy Ameryki Indian. Brutalne mordy, gwałty i tępienie Aborygenów były na porządku dziennym. Wynikało to głónie z faktu, że Aborygeni zaliczani byli do flory i fauny Australii. Dopiero w 1960 roku uznano humanoidalne zwierzęta ale za ludzi, a w 1984 roku przyznano prawa obywatelskie. Gdy w 1930 roku pojawiła się książka Marry Bennett o tytule ‘Australian Aboriginal as a Human Being’ uznano ją wręcz za wywrotową a tezę o Aborygenie jako człowieku za wysoce kontrowersyjną z naukowego punktu widzenia. W 1958 roku policja w Australii Zachodniej broniła stosowania obroży dla Aborygenów tłumacząc, iż rdzenna ludność sama tego chce i na to zasługuje. Między 1908 a 1918 roku na wyspach Bernier i Dorre utworzono szpitale dla Aborygenów, których umieszczono tam siłą w celu rzekomego leczenia chorób wenerycznych. Duża część osadzonych zmarła, pozostali powrócili wyniszczeni po wielu latach życia na odludnej wyspie. Oto link dla zainteresowanych tym tematem: http://www.sharkbay.org/default.aspx?WebPageID=144 

Inny tragiczny rozdział w historii Aborygenów określany jest terminem skradzione pokolenie (stolen generation). Z uwagi na wdrażanie w życie polityki wybielania Australii postanowiono nie tylko wbrew woli Aborygeńskich kobiet zmuszać je do płodzenia potomstwa z przedstawicielami rasy białej, ale również zabierano im potomstwo, aby wychowywały je ‘białe, cywilizowane rodziny’. W ten sposób od końca XIX wieku aż do lat 60tych XX wieku rozdzielono tysiące rodzin. Więcej na ten temat tutaj: http://australia.gov.au/about-australia/australian-story/sorry-day-stolen-generations 


Oto dzieło SHELLWORKED SLIPPER autorstwa Esme Timery w Museum of Contemporary Art w Sydney nawiązujące do Stolen Generation. 

Tak więc przybysze z Europy nie obeszli się łagodnie z rdzenną ludnością – mordy, niszczenie kultury, traktowanie Aborygenów jako podrzędnej rasy, polityka wybielania społeczeństwa australijskiego stanowi wielką skazę na australijskim ‘idealnym firmamencie’. Poważny przełom nastąpił dopiero w 2008 roku, kiedy to premier Kevin Rudd oficjalnie przeprosił w imieniu rządzących za wszystkie krzywdy (szczególnie za skradzione pokolenie), jakich doznali Aborygeni. Pierwsze próby podejmowano już w 1997 roku, niestety ówczesny premier John Howard odmówił publicznych przeprosin. Od tego momentu ustanowiono słynny już ‘Sorry Day’ przypadający na 26 maja, który ma na celu przypomnienie krzywd jakich doznali Aborygeni i celebrowanie równości wszystkich mieszkańców Australii wobec prawa. A jak wygląda sytuacja Aborygenów we współczesnej Australii? O tym w kolejnym poście.


source: http://www.crystalinks.com/aboriginals.html


Aborygeńska flaga widniejąca na jednej z ulic w Redfern, NSW

piątek, 18 kwietnia 2014

Kim są i jacy są Australijczycy?


I’m from Down Under. I’m from Straya. Co dziś właściwie oznacza bycie Australijczykiem?



Australia jest jednym z najbardziej multikulturowych państw na świecie, ta mieszanka populacji liczy ponad 23 miliony. Rdzenna ludność Australii Aborygeni stanowią niecałe 2 % całego społeczeństwa kontynentu. Reszta to potomkowie Brytyjskich kolonizatorów i emigranci z różnych stron świata. Tak mówią wszystkie encyklopedie, ale dla mnie dużo ciekawsze jest to, jacy dziś są mieszkańcy Antypodów. Kim jest przeciętny Aussie i co myśli o sobie, o innych, o świecie?
Na początek krótki filmik o tym, co Amerykanie myślą o Australijczykach: https://www.youtube.com/watch?v=NQSeX6sz7DM

Na świecie panuje powszechny pogląd, iż w Australii wszyscy się do siebie uśmiechają, ludzie są wyluzowani, życzliwi i pozytywnie nastawieni do życia. Zabawnie ujęte zostało to w jednej z wypowiedzi ‘Australia is basically an adult playground’. I wiele w tym prawdy – jako, że życie w Australii jest mniej skomplikowane od życia w Radomiu, Berlinie czy Maladze. Jest prostsze i ten brak trosk o codzienność widać w zachowaniu. Australijczycy mają w sobie coś, co określa się jako ‘easygoing spirit’.

Australijczycy są trochę jak wyrośniete dzieci, są bezinteresowni, niesamowicie otwarci i mają w sobie taką niewinność połączoną z pewną naiwnością, która wzbudza w przybyszach sympatię. Często nie wiedzą wielu rzeczy o świecie zupełnie się z tym nie kryjąc, w nawet chełpiąc. Wielu z nich nie wie, nie interesuje się, bo po prostu nie musi, co zmienia w ich świecie wiedza na temat polityki Pakistanu czt trudności w dostępie do pitnej wody w Burkina Faso. Ale Ci, co wykazują zainteresowanie życiem poza Australią często irytują się, że świat tak niewiele o nich wie. Mało mówi się o nich w wiadomościach, wszyscy myślą, że jest cały rok ciepło, że mają w domach kangury, które karmią resztkami ze stołu a stolicą państwa jest Sydney. Cóż, ta geograficzna izolacja kontynentu zdecydowanie nie pomaga – niełatwo tu przyjechać, a jak już się jest, to ma się wrażenie, że spora część Australijczyków nie bardzo zawraca sobie głowę tym, co się dzieje poza granicami ich wyspy. Są samowystarczalni, bogaci, żyją w pięknym kraju, gdzie zmartwieniem przeciętnego mieszkańca jest to, czy w weekend idzie na plażę popływać, czy zrobić grilla z dużą ilością alkoholu (Aussie słyną z tego, że piją ogromne ilości alkoholu), czy może pójść na piknik do parku. Zupełnie inna hierarchia problemowa…Wszystko jest ‘fun’, ‘awesome’ i ‘amazing’ – to słowa, które z mojego punktu widzenia są nadużywane, a dla nich to jak najbardziej adekwatne słownictwo na niemalże każdą okazję!

Dla wielu Australijczyków Melbourne jest równie daleko jak Moskwa i to, co dzieje się poza ich podwórkiem rzadko spotyka się z ich zainteresowaniem. Ich Australia jest oazą spokoju, easy life z dala od problemów świata. Mówi się o ‘easy achievement of happiness’ , o kraju hedonistów. I sporo w tym prawdy – dobrobyt finansowy, bezpieczeństwo kraju, piękno naturalne, rewelacyjna pogoda, brak wojen i społecznych niepokojów (z wyjątkiem kwestii związanej z Aborygenami, ale o tym będzie osobny post). Czym tu się zamartwiać?

Wielu z nich nigdy nie było poza Australią i nie potrzebuje. Zwykle mówią: Australia jest taka wielka, mamy tu tyle miejsc do zobaczenia, po co jechać zagranicę? No tak, w sumie racja. Poza tym, wszędzie jest daleko. Dlatego, jeśli Australijczycy już jadą gdzieś na wakacje to zwykle jest to Tajlandia, Bali, Filipiny czy Wietnam albo Kambodża. Jeśli ktoś jedzie do Europy, no to to już jest tzw. ‘big deal’, po prostu egzotyka.

W przypadku pytań dotyczących tożsamości, tak jak i w innych znanych federacjach (choćby USA) tożsamość kształtuje się na dwóch poziomach: stanowym i narodowym. Istnieje niesamowicie silne poczucie przynależności stanowej – ludzie bardzo często mówią ‘I’m Tasmanian’, ‘I’m a Queenslander’ wskazując na identyfikację regionalną. Nie przeszkadza to w byciu dumnym Australijczykiem. Malcom Fraser, były premier rządu powiedział wprost ‘Australia is the best country in the world to live in’.  A co szczególnie łączy ze sobą Australijczyków? Na pewno poczucie, że są najbardziej zachodnim krajem w regionie azjatyckim. Łączy ich sport (szczególnie po olimpiadzie w Sydney w 2000roku), charakterystyczny akcent (o ‘australijskim angielskim’ będzie osobny post), miłość do grilla i wyrobów alkoholowych. I wszechobecny optymizm.

Z uwagi na uwarunkowania historyczne Australia nigdy nie musiała walczyć o swoją niezależność. Dlatego też poczucie ‘wolności’ nie robi specjalnego wrażenia na Aussie, nigdy przecież nie musieli o nią walczyć czy nawet o tym myśleć. To bardzo zmienia punkt widzenia i możliwość docenienia tego co się ma. Pochodząc jednak z kraju takiego jak Polska, gdzie przeszłość tak silnie oddziałuje na teraźniejszość taka postawa czasem drażni. Mają wszystko i nie wysilają się, by zrozumieć swoje własne problemy takie jak choćby kwestia Aborygenów. Nie maja pojęcia co się dzieje nie tylko na świecie, ale w ich własnym kraju. Ta lekkość życia, dla wielu Europejczyków sztuczna bywa niekiedy kłopotliwa i tylko podkreśla powierzchowność Australijczyków i stosunków między nimi panującymi.
Nie twierdzę, że to lepiej, czy gorzej. Po prostu jest to trochę inny pogląd na życie. Wszystko jest tu prostsze, bardziej optymistyczne. To inna mentalność, która często jest mi obca. Ciekawie jest jednak pożyć wśród takich ludzi, doświadczyć innych sposobów na życie. Pozwala to spojrzeć na siebie, czy Europę z innej, szerszej perspektywy. Bardzo pouczające.

I na koniec zabawny filmik o Australijczykach. Genialne!!!

https://www.youtube.com/watch?v=wcKz9N48JUc

sobota, 12 kwietnia 2014

Sydney czy Melbourne?



Piękne Melbourne

I równie piękne Sydney



To jedno z ulubionych pytań zadawanych sobie przez mieszkańców Antypodów i przyjeżdzających tu turystów. To pytanie już ponad 100 lat temu dzieliło Australijczyków i poniekąd zaowocowało powstaniem Canberry (piszę o tym w poprzednich postach). Z pewnością nie jest łatwo dokonać sprawiedliwej oceny, wiele bowiem zależy od tego, czego oczekujemy i jaki mamy styl życia. Nim skupię się na przedstawieniu tego co je różni, może warto byłoby zacząć od tego co je łączy? 

Na pewno fakt, że są to jedne z najbardziej rozwiniętych miast w regionie Azja – Pacyfik. Nie mają znaczących różnic kulturowych, językowych czy geograficznych. I jedno i drugie są za to nieziemsko kosztowne – wedle rankingu ogłoszonego przez Economist Intelligence Unit obydwa uplasowały się w pierwszej dziesiątce najdroższych miast świata – Sydney na zaszczytnym piątym miejscu, Melbourne na szóstym. Widać znaczne podobieństwo pod względem wielkości miasta i liczby jej mieszkańców – w Melbourne rezyduje 4, 2 mln ludzi, w Sydney 4, 6 mln. Obydwa wykazują podobną tendencję pod względem topografii miasta – zatłoczone CBD (centrum) i niekończące się przedmieścia z jednorodzinnymi domkami przeplatane lasami. Co jeszcze mają wspólnego? Większość tych samych stacji telewizyjnych i radiowych. Sydney ma ciągłe problemy z pożarami, Melbourne też. W Sydney są kangury, w Melbourne też. Skąd więc tyle debat na temat różnic i tego, które miasto jest lepsze? Po pierwsze – obydwa zawsze rywalizowały ze sobą o miano ‘tego pierwszego’ miasta w Australii. Mimo wskazanych podobieństw nie sposób nie dostrzec różnic, które tak naprawdę decydują o ich unikalności. 

Najbardziej typowym rozróżnieniem jest wskazanie na ‘europejskość’ Melbourne i ‘amerykańskość’ Sydney. Sydney często określa się jako turystyczne, trochę tandetne i nie posiadające charakteru. Melbourne jest bardziej zróżnicowane, ciekawsze, żywsze. Dla wielu to jest właśnie stolica kulturalna Australii. Dlaczego? Przecież, ktoś mógłby rzec, iż w Sydeny też odbywa się wiele interesujących eventów, sporo jest muzeów, galerii i wystaw. Różnica polega na tym, że w Melbourne tę kulturą widać i czuć – na ulicach (sztuka uliczna, żywe performance), w barach i knajpach. Inna sprawa to to, że w Melbourne można znaleźć naprawdę oryginalne i bardzo różnorodne eventy, czego brakuje w Sydney. Ponadto w stolicy Australian Open zdecydowanie więcej ludzi partycypuje w różnych wydarzeniach kulturalnych – to część życia, niejednokrotnie wręcz sposób na życie. Melbourne jest również ważnym punktem na kulturalnej mapie światowej, gdzie spokojnie konkurować może z najlepszymi stolicami kultury. Inaczej wygląda to w Sydney - ‘kultura’ jest czymś ‘wysokim’ i można ją oglądać i doświadczać głównie w zinstytucjonalizowanych placówkach. Większość Sydneysiders nie jest jakoś szczególnie zainteresowana tym, co się dzieje, a jeżeli już to popularność zdobywają eventy takie jak koncert Beyonce czy One Direction. Melburnians podsumowaliby to krótko: ‘It’s so shallow’. 

Pod względem pogody i naturalnego piękna palmę pierwszeństwa trzeba przyznać Sydney. Zwykle jest ciepło i ładnie (z wyjątkiem trzymiesięcznej zimy, która naprawdę potrafi dać w kość). Dodatkowo liczba plaż, zatoczek, parków narodowych i lasów jest naprawdę imponująca. Umożliwia to niemal całoroczną możliwość przebywania na dworze. To coś, co naprawdę niesamowicie zmienia jakość życia – wystarczy wsiąść w autobus i w pół godziny jest się na plaży, gdzie można poczuć się jak na wakacjach. Dwie godziny pociągiem i jesteśmy we wspaniałych Blue Mountains. Melbourne niestety pod tym względem wypada dużo słabiej – zmienna pogoda, chłód niekoniecznie sprzyjają pobytom na zewnątrz (na pewno nie w takim stopniu jak w Sydney) stąd częsty podział na ‘outdoorowe’ Sydney i ‘indoorowe’ Melbourne. Jedni mają widoki, plaże i wspaniałą pogodę, drudzy fantastyczny poziom życia kulturalnego i wiele rozrywek indoor. 


Tak deszczowo bardzo często wygląda Melburne

source: http://www.heraldsun.com.au/news/photos/photos-e6frf94x-1225904512676?page=8


Pod względem transportu miasta są raczej porównywalne, choć komunikacja miejska jest dużo tańsza w Melbourne niż Sydney. Warto zaznaczyć, że Sydney ma tylko 1 lotnisko, a Melbourne aż 2. No i w Melbourne mają te przepiękne tramwaje… 

Często mówi się, że jeżeli przyjeżdża się do któregoś z tych miast tylko na kilka dni, to Sydney może się wydawać ciekawsze – bardziej stymulujące (więcej tzw. ‘things to do’), kosmopolityczne i nastawione na turystów. No i oczywiście to tam zobaczymy ikony Australii – Opera House, Harbour Bridge, Darling Harbour. W Melbourne trzeba pobyć trochę dłużej by wczuć się w klimat i docenić to miejsce. Ale z pewnością warto! Czy da się odpowiedzieć na pytanie ‘Melbourne czy Sydney’? Cóż, jak widać wszystko zależy od personalnych preferencji. Dla tych, którzy cenią sobie interesujące wydarzenia kulturalne, muzea, różnorodność miasta i nie mają nic przeciwko zmiennej pogodzie Melbourne będzie faworytem. Ci, którzy wolą turystyczne atrakcje, koniecznie chcą zobaczyć Operę i marzą o setkach pięknych plaż z pewnością wybiorą Sydney. Słowem – każdy w Australii znajdzie coś dla siebie.

Dla chętnych szczegółowe porównanie miast: http://www.experienceoz.com.au/sydney-vs-melbourne

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

The Great Ocean Road – w poszukiwaniu 12 Apostołów



The Great Ocean Road to ponad 240 km trasa położona nad brzegiem oceanu wybudowana przez żołnierzy, którzy powrócili z frontu po I wojnie światowej. 13 – letnia praca została zwieńczona w 1932 roku, gdy trasa została oficjalnie otwarta. To największy (raczej w tym wypadku najdłuższy) tzw. war memorial na świecie. Trasa jest przepiękna – jedzie się przez 3 godziny brzegiem podziwiając piękno oceanu, skał, lasów tropikalnych. 

Przyjemnie mknąć wzdłuż takiej szumiącej wody, mimo przebywania za kółkiem ma się wrażenie, jakby się obcowało z przyrodą niemal namacalnie. Odpowiednia muzyka, okulary przeciwsłoneczne i można jechać tak godzinami, bo to naprawdę sama przyjemność! Po drodze sporo małych miasteczek, naprawdę zjawiskowych punktów widokowych i… ogromna ilość autokarów z wycieczkami. Mieliśmy szczęście, że jeździliśmy samochodem, bo widok ‘chińskich wycieczek’ i tłumu z aparatami działał na nas odstraszająco. Nie ma co, to bardzo ‘tłoczna trasa’. Gdy w końcu zaczęły ‘wynurzać’ się na horyzoncie skalne budowle zrozumieliśmy, czemu jest tu tylu turystów. Wyżłobione przez erozję skały wyglądały spektakularnie. Dokładnie jak z pocztówek. Co interesujące, nazwa nie koresponduje zbyt dobrze z liczbą skał – było ich 9 (teraz już tylko 8, jeden ‘posąg’ zawalił się), a nazwa wskazuje na 12…ktoś postanowił, że taka nazwa to dobry chwyt marketingowy i przyciągnie turystów – i w tym się nie pomylili! Obecnie jest ich osiem, ale z uwagi na specyfikę i położenie ich liczba może się zmniejszyć, lub zwiększyć – być może wyżłobiony zostanie jakiś ‘nowy apostoł’.





 Jest to przepiękna atrakcja, zdecydowanie warto zobaczyć te zjawiskowe skały, przejechać całą trasę i pochodzić po pobliskich parkach narodowych. To niewątpliwie bardzo turystyczna destynacja w Australii (w ofercie jest nawet przelot helikopterem nad skałami). Uważam jednak, że naprawdę warto - idealny jednodniowy wypad samochodem poza Melbourne!




wtorek, 1 kwietnia 2014

Melbourne – kulturalna stolica Australii



Melbourne street art

Nim po raz pierwszy postawiłam nogę w Melbourne, to szczerze mówiąc nie wiedziałam o tym miejscu zbyt wiele. Pamiętałam, że zawsze na geografii w podstawówce wałkowaliśmy strefy czasowe i za każdym razem pojawiało się pytanie o godzinę w Melbourne. Nie Sydney, nie Perth, tylko z jakiegoś powodu Melbourne. Nie wiem, czy w każdej szkole tak było, czy tylko moja Pani od geografii miała taką małą obsesję na tym punkcie, w każdym razie w tym właśnie kontekście utkwiło mi to w pamięci. Jakby tam wszystkie zegarki świata produkowali. No i może jeszcze słyszałam o Australian Open… 

Moja podróż do Melbourne była kilkudniowym przystankiem pomiędzy Tasmanią a Northen Territory, czyli pomostem między zimnem a wiecznymi upałami. Gdy wylądowałam z kolegą w Melbourne była już noc, nie bardzo więc opłacało się ‘podbijać’ miasto. Uznaliśmy, że lepiej jest porządnie się wyspać i zwiedzanie rozpocząć dnia następnego. Tak też zrobiliśmy. I od rana mieliśmy okazję zakosztować tego, o czym każdy mnie uprzedzał – podczas 1 dnia w Melbourne możesz doświadczyć 4 pór roku. Rano chłód, niekiedy wręcz mroźno (miałam na sobie 2 swetry i kurtkę), od południa do 14 wręcz upalnie (T-shirt z krótkim rękawem), popołudnie deszczowe i często mgliste (wystarczy jesienna przeciwdeszczówka), wieczór i noc zwykle zimne (możemy poprzestać na jednym swetrze i ewentualnie cienkiej kurtce). Jak widać w Melbourne ubieranie się na cebulkę nabiera nieco innego znaczenia… W związku z tym, że podróżowałam z kumplem, który jest niesamowitym fanem AC/DC, to pierwszą obligatoryjną atrakcją do zobaczenia była słynna ulica AC/DC. Nie znane muzea, parki, ale właśnie to! Cóż, ciekawy punkt na początek zwiedzania obaczyć ulice o nazwie "prąd stały prąd zmienny". 



Obowiązek został spełniony, zdjęcie zrobione, kolega uradowany, można śmiało ruszać dalej. Gdy tak chodziliśmy ulicami miasta czułam się w końcu trochę jak w Europie. Wszędzie zachwycające małe kafejki, genialna sztuka uliczna, wspaniałe muzea, urocze parki. Włoski Carlton, greckie Swanston, Flinders, Fitzroy – oto ikony Melbourne. Bardzo różnorodnie, od razu widać, że miasto rozwijało się organicznie, od maleńkich imigranckich enklaw po wielkie dzielnice. Tutaj zdecydowanie silniejsze są wpływy europejskie (szczególnie włoskie i greckie)– to właśnie tutaj żyje największy odsetek Greków poza granicami kraju. Warto dodać, że nieprzerwanie od 2011 Economist Intelligence Unit nadaje tej aglomeracji tytuł ‘najlepszego na świecie miasta do życia’ biorąc pod uwagę czynniki takie jak zarobki, akces do edukacji i usług medycznych, bezpieczeństwo, architektura, transport, możliwości rozwoju, stopień tolerancji panujący pomiędzy mieszkańcami, naturalne piękno). Najtrafniej przyrównać Melbourne można chyba do takiego zamerykanizowanego Amsterdamu lub Berlina. Z pewnością to miasto ma charakter. Zjedliśmy śniadanie w jednym z przytulnych bistro i ruszyliśmy w drogę. 

Gdy zobaczyłam tramwaje, pomyślałam: No nie, toż to prawie jak Wrocław!





Przed nami rozpościerała się piękna rzeka Yarra (przez pół godziny polowałam z aparatem na przyuważone wcześniej czarne łabędzie, ależ trudno było im strzelić fotkę!), parki i ogrody. 



Przedpołudnie spędziliśmy na wałęsaniu się po mieście (knajpy, ulice, ogrody, targi). Jedną z rzeczy, które najbardziej mnie ujęły jest to niesamowita różnorodność pod względem barów, kafejek i restauracji. Można tu znaleźć świetne miejsca: lokal, gdzie gra się tylko jazz z lat 20, knajpę, gdzie serwuje się tylko szampana (ale za to takiego, którego nie można dostać w innych miejscach), bar, gdzie dostępnych jest kilkadziesiąt rodzajów samej whiskey czy restauracja, w której sprzedaje się tylko zupy (ale za to jest ich 30 w menu). Unikalność tych miejsc sprawia, że są one tak atrakcyjne dla przyjeżdżającego. Gdy już się powłóczyliśmy po mieście zdecydowaliśmy się w końcu na realizowanie listy ‘must see’. Na mojej królowały muzea: postanowiliśmy zacząć od Immigration Museum. Bez zastanowienia powiem, że było to jedno z najlepszych muzeów a jakich byłam dotychczas. Ideą jest pokazanie i dokumentowanie historii emigracji w Australii. Nie chodzi tu jednak tylko o gromadzenie danych, próbuje się kompleksowo potraktować problem jakim jest 'bycie emigrantem'. Fascynujące historie, materiały, programy interakcyjne ze zwiedzającym. Rewelacja. Dla zainteresowanych  link: http://museumvictoria.com.au/immigrationmuseum/ 

Wieczorem postanowiliśmy zobaczyć słynną dzielnicę St Kilda. To jedyna namiastka plaży (zatoka) w Melbourne. Wielkim minusem (dla niektórych to plus) jest fakt, iż to miasto nie posiada plaż, dlatego też jest ‘gorsze’ od Sydney. Wyczytaliśmy, że z centrum idzie się tam 30 minut. Wybraliśmy się więc na przechadzkę. Po 45 minutach okazało się, że… nie jesteśmy nawet w połowie. Oczywiście coś źle sprawdziliśmy i nasz spacerek nieco się wydłużył. W końcu byliśmy tak zmęczeni i zirytowani szukaniem tej całej St Kildy, że nawet tam nie dotarliśmy. Potem utarło nam się powiedzenie, że coś jest tak blisko jak skądś do St Kildy. Cóż, grunt to dobrze znać się na mapie Kolejny dzień upłynął pod tytułem ‘rozrywek kulturalnych ciąg dalszy’. W przeciwieństwie do nieco turystycznego Sydney mieszkańcy Melbourne dbają o wysoki poziom kultury. Nie bez znaczenia jest kapryśna, często deszczowa pogoda, która nie zachęca do życia outdoor, brak plaż i bardzo silne europejskie wpływy. To tutaj narodził się australijski film, taniec i moda. To właśnie tutaj mają miejsce wszystkie ważniejsze wystawy i szeroko rozumiane wydarzenia kulturalne. Zwiedziliśmy całą masę wystaw w muzeach (niemal wszystkie były nieodpłatne) - Australian Centre for Contemporary Art, National Gallery of Victoria, City Gallery, Ian Potter Museum of Art. Wspaniałą ‘perełką’ okazało się La Trobe Reading Room in the State Library of Victoria. Mogłabym tam praktycznie zamieszkać.


La Trobe Reading Room in the State Library of Victoria


Melbourne nocą


Jedna z uroczych uliczek tego miasta


W międzyczasie skorzystaliśmy z genialnego pomysłu jakim jest darmowa przejażdżka po centrum miasta starym tramwajem, w którym lektor opowiada historię miejsc, przez które aktualnie tramwaj przejeżdża. Bardzo przyjemna atrakcja, szkoda tylko, że tak skutecznie zagłuszana przez innych pasażerów…ale nie można mieć wszystkiego. Wieczorem wybraliśmy się do Williamstown by podziwiać miasto z jego obrzeży. Pięknie i spokojnie. Kolejny dzień miał być ostatnim w tym rejonie – zaplanowaliśmy podróż słynnym szlakiem The Great Ocean Road przed nami! O poszukiwaniach 12 Apostołów w kolejnym poście!


Melbourne CBD widziane z Williamstown