czwartek, 14 sierpnia 2014

Weekendowe wyjazdy poza Sydney – część pierwsza: Hunter Valley



Gdzie jechać na weekendowy wypad poza Sydney? To pytanie, które często sobie zadaję. W końcu mamy chwilę wolnego. Tak wiem, w samym Sydney sporo atrakcji takich jak wspaniałe plaże, parki, niemal wieczne słońce…no tak, ale ile można siedzieć w mieście? Ile można gapić się na tę Operę i most… Polecam kilka miejsc, które są oddalone ok. 2 h drogi od Sydney i które zdecydowanie warto odwiedzić by trochę odetchnąć od zgiełku miasta. Na początek Hunter Valley - niecałe dwie godziny drogi w kierunku północy. Jeśli lubimy wino, sery i sielskie klimaty to jest to idealne miejsce by uciec poza Sydney na weekend (kto tego nie lubi powinien przemyśleć swoje życie, prawdopodobnie omija go coś wyjątkowego).

‘Centrum’ tego regionu to Pokolbin i Cessnock – to tam możemy zobaczyć olbrzymie winiarnie – wszędzie pięknie zielono i przestrzennie. Dość sporo jednak tu turystów – całe autokary wypchane Azjatami fotografujących wszystko co tylko możliwe, trochę to irytuje. Azjaci po prostu aparatami fotograficznymi skanują rzeczywistość, zastanawia mnie potem ile czasu muszą spędzić, by przejrzeć te zdjęcia) . Ale tam, po kilku kieliszkach wina już wszystko staje się znośne, nawet Azjaci z aparatami. 

Ideą jest tzw. ‘wine tasting’ – przyjeżdżamy do winiarni (a w Hunter jest ich ponad 150), wybieramy sobie kilka win, które chcemy spróbować i tak jeździmy (a potem już chodzimy, bo nikt nie może wsiąść za kółko, potem chodzimy coraz wolniej, na końcu odpoczywamy) od jednej do drugiej winiarni smakując kolejne rodzaje win. Pijemy ile chcemy, a co najlepsze -nie musimy za to płacić, co sprawia, że po kliku godzinach nie wydając ani dolara już świat wokoło wydaję się jakby znośniejszy. Jeśli kupujemy, to naprawdę dobre wina możemy dostać w granicach $60-$150, gdzie w sklepie w Sydney kosztują one dużo, oj dużo więcej. 






A jest co próbować, bo ilość rodzajów win jest naprawdę zachwycająca - najpopularniejsze dla regionu są szczepy Semillion, Schiraz, Chardonnay, i Cabernet Sauvignon. W Hunter Valley możemy też znaleźć miejsca, gdzie produkuje się różne rodzaje serów, szczególnie popularny jest ser kozi. Jakość produktów jest doskonała, a i cena w miarę rozsądna Co tu dużo mówić – znajdziemy tam wszystko, co człowiekowi potrzebne – spokój, piękne przestrzenie, wyśmienite wino i jedzenie. Zdecydowanie polecam!





wtorek, 5 sierpnia 2014

Australijski Outback, czyli podróż po Northern Territory - część 7

Wieczór, skwar…czyli wita nas tropikalne Darwin. Szybko opuściliśmy centrum udając się w kierunku oceanu. Przedmieścia Darwin wyglądały o 18 na niemalże niezamieszkane - pusto, cicho, jak po wojnie nuklearnej, niby domy stoją, zadbane, ale nie ma życia. Tylko przejeżdżający od czasu do czasu samochód sugerował istnienie mieszkańców. Gdy dotarliśmy nad wodę oniemieliśmy – te kolory nieba były wprost nieziemskie! 




Staliśmy tak i wpatrywaliśmy się w ten zachód słońca oczarowani pięknem. Niesamowite, że za tą wodą kolejnym najbliższym dużym lądem była dopiero Azja. Tak, czyli to naprawdę jest ‘Top End’. Zwykle wieczorami odbywają się tu ‘Night Markets’, ale niestety nie w ten dzień tygodnia…a, że to był ostatni nasz wieczór w tym mieście niestety nie było nam dane w tym uczestniczyć. No nic, może to nawet lepiej, by znów wydałabym majątek na biżuterię, a tak zostanie więcej na piwo, rozsądniej i zdrowiej. Udaliśmy się więc do city, by po tych kliku dniach spędzonych w dziczy nacieszyć się cywilizacją. O ile pod wieczór było pusto (coś na kształt europejskiej siesty – popołudniami wypoczywamy, by mieć siłę na noc) o tyle w nocy było już ruchliwie. Mimo tego, iż trafiliśmy na środek tygodnia to trzeba przyznać, że jak na Australię to sporo było ludzi w knajpach – pogoda sprzyjała. Trzeba dodać, że pora sucha jest idealna do podróżowania po tej części antypodów toteż liczba przyjezdnych była dość znaczna. Abstrahując jednak od turystów - porównując to miasto do innych australijskich ‘stolic’ stanów, tutaj mamy prawdziwe tropiki, tak więc i styl życia nieco inny, jeszcze bardziej swobodny. Najbardziej podobnym miastem do Darwin (pod względem stylu życia) jest Cairns. Dość zabawnie to brzmi – Australijczycy są przecież już sami w sobie nacją bardzo zrelaksowaną i radosną, to co to dopiero znaczy, że w pewnych stanach jest się jeszcze bardziej ‘wyluzowanym’ Dość nieprzyjemnym akcentem była liczba pijanych Aborygenów wylegujących się na ulicach i żebrzących o kilka centów by mieć na zakup alkoholu. Dodatkowo, próbowali odgrywać show dla turystów, czyli dmuchali w digeridoo z nadzieją, że w ten sposób zyskają przychylność i zainteresowanie przechodzących gapiów. Wyglądało to jednak dość mizernie. Sama sobie wyobrażam, jak ciężko dmuchać w drewnianą rurę po pijaku, tak by jeszcze jakiś kontrolowany dźwięk z niej wyleciał. 

Zaplanowaliśmy, że kolejny dzień będzie dniem muzeów, odwiedzenia ogrodu botanicznego, spacerów po mieście. Początkowo (nim odbyliśmy wycieczkę do Kakadu) chcieliśmy zaliczyć zbliżenie 3go stopnia z krokodylami, tzw. ‘Death Cage’. Polega to na tym, iż zanurzamy się w specjalnej klatce pod wodę i oglądamy z bliska te zwierzęta. Zgodnie jednak uznaliśmy, że mamy ich na razie dosyć i kolejne zbliżenia nie są nam zbyt potrzebne… Gdy tylko wstaliśmy udaliśmy się więc do muzeum – ku naszemu zdziwieniu było tam naprawdę wiele interesujących rzeczy do zobaczenia. Trochę niesłusznie założyliśmy, że w australijskich tropikach, to prócz krokodyli i reliktów z huraganu Tracy to oni za bardzo nie mają co pokazać. Okazało się jednak, że kolekcja Aborygenów była niezwykle imponująca – niestety, nie pozwolono robić zdjęć, co jest w Australii praktyką dość rzadko spotykaną. Zakupiliśmy w sklepie muzealnym oryginalne outbackowe przyprawy, mydła i inne ciekawe drobiazgi. Następnie ogród botaniczny – szczerze przyznam, że nie było tam nic interesującego – ot, taki duży park – nie umywał się do tego z Cairns czy Tasmanii. 

Postanowiliśmy jeszcze zajść na plażę, która okazała się pusta - tylko takie oto znaki wszędzie porozstawiane...Nie ma się co dziwić - tutaj ludzie nie kąpią się w oceanie ;)




Na koniec podróży (wylatywaliśmy wieczorem) postanowiliśmy poszlajać się po uliczkach w nadziei, że odkryjemy jakieś ciekawe, nieturystyczne miejsca. I udało nam się odkryć kilka małych galeryjek sztuki, w której znaleźliśmy taki oto napis: 



I tym optymistycznym akcentem kończę relację z podróży po Darwin i okolicach. Czas był wracać do Sydney (gdzie padał deszcz i lało, w końcu był to środek zimy). Cóż, podróż po Northern Territory jest w tym czasie najlepsza – nie dość, że uciekamy od zimy, to jeszcze możemy zobaczyć o wiele więcej, niż miałoby to miejsce w porze deszczowej! Było pięknie, dziko i ciepło – zdecydowanie warto!