czwartek, 28 listopada 2013

Australia – ‘the sporting nation’, czyli słów kilka o sporcie w Australii

Każdy chyba wie, że Australijczycy są wyjątkowo wysportowani. Wysocy, jacyś tacy ponad wiek wyrośnięci (co szczególnie widać na przykładzie młodzieży szkolnej), dobrze zbudowani, uśmiechnięci. Wystarczy prześledzić przez kilka dni wiadomości w BBC i zobaczyć w jakim kontekście najczęściej pisze się o Australii. Sport. W końcu te idealne warunki pogodowe tylko sprzyjają temu, by spędzać czas na świeżym powietrzu. Kto by nie chciał biegać brzegiem plaży, lub w przepięknych parkach, grać w siatkówkę czy piłkę nożną gdy prawie zawsze świeci słońce i jest ciepło? Co zwróciło moją uwagę od samego początku. Pierwsze wrażenie było takie, że wszyscy się tu bardzo spieszą, bo prawie co drugi gdzieś leci. Nie stać ich na autobus, czy własne auto? Ale strój tych co tak ganiają zdradza intencje biegania wyłącznie dla samego sportu. Idąc więc ulicą zarówno w city jak i przy plaży właściwie obojętnie o której godzinie w środku tygodnia można odnieść wrażenie, że prawie każdy uprawia jogging. Nie ważne, czy idzie się na siłownię o 7, 10, 14, czy wieczorem – zawsze jest tłok. Ćwiczą, pływają, surfują na desce, grają w piłkę nożną, trenują rugby – słowem, każdy robi coś dla ruchu i zdrowia. 


Szkoła surfingu w Manly


Basen w Sydney Olympic Park


Czy w związku z tym, jest to nacja wolna od problemów związanych z otyłością? Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że ponad 65 % społeczeństwa australijskiego waży więcej niż powinna, a aż 20% ma poważny problem z otyłością. Co czwarte dziecko w Australii klasyfikuje się jako ‘przekraczające dopuszczalną wagę’. Na największe ryzyko (prawie dwa razy bardziej) wystawieni są rdzenni mieszkańcy Australii (Aborygeni), co znacznie zawyża statystyki. I to jest największy paradoks w Australii. Wydawać by się mogło, że państwo, które tak czynnie uczestniczy w sektorze sportowym, tak aktywnie spędza czas jest wolne od tego typu problemów. A jednak nie. Jaki sport jest najpopularniejszy w Down Under? Jest to trochę przedmiot sporów. Pytanie Australijczycy zwykle mówią, że numerem jeden jest krykiet. Nie mniej jednak niesamowicie popularna jest też piłka nożna i Australian rules football (kompletnie nie rozumiem o co w tym sporcie chodzi, próbowałam oglądać aby się doedukować, ale niestety niewiele mi to dało, wygląda to na sport tak skomplikowana i pozbawiony sensu dla mieszkańca Europy, że nawet mimo szczerych chęci, machnie w końcu ręką. Mają nawet ligę sportową, grają zazwyczaj na boiskach krykietowych (dwukrotnie większych od piłki nożnej) przez dwie 18-osobowe drużyny, kopią owalną piłką przypominającą nieco piłkę do rugby, ale częściej kopią się nawzajem, bo oglądając ten sport ma się wrażenie, że nie ma tu żadnych reguł a sędzia biega po boisku tylko dla zdrowia. Dla chętnych link z wyjaśnieniem http://www.youtube.com/watch?v=OqymJpIhpPY ). Z moich rozmów wynika, że jest to rodzaj piłki nożnej, ale wiadomo jak to jest – wyniki ‘sondy społecznej’ w dużej mierze zależą od tego z kim się przecież na ten temat rozmawia. 

Prócz uprawiania sportów lub ich komentowania Australijczycy kochają zakłady. Nie ma nic bardziej atrakcyjnego niż stawianie pieniędzy na ulubione kluby sportowe, konie w wyścigach, drużyny w krykiecie. Ciekawostką jest fakt, iż w stanie Victoria wyścigi konne (słynne Melbourne Cup) są na tyle ważnym wydarzeniem, iż jest to dzień wolny od pracy (tzw. public holiday). W innych stanach Australii ludzie gromadzą się w ten dzień w restauracjach i barach poubierani w stroje koktajlowe i oglądają te wyścigi w telewizji! Absolutne szaleństwo, biorąc pod uwagę fakt, że to zwykle godzina 12-14 w dzień, a o 15 już wszyscy są pijani, głośno komentując i dopingując ulubione konie czy dżokejów. Niesamowite jest to, że wydarzenie wzbogacane jest o pokazy mody stosownej na ‘na tor wyścigowy’ i mnóstwo innych imprez towarzyszących. Oto mała namiastka: http://melbournecup.com/fashion-style/ 



Z pewnością kultura sportu jest w Australii bardzo wysoka. Mieszkańcy Down Under przywiązują sporo wagę do tego, by dobrze wyglądać (kult ciała jest szczególnie widoczny na plażach, gdzie spędza się tyle samo czasu co w pracy), jeść zdrowo (półki z żywnością sygnowaną jako ‘gluten free’ i ‘organic’ są naprawdę świetnie wyposazone) i spędzać czas aktywnie. Takie nastawienie do życia udziela się chyba każdemu, kto przyjedzie do Australii na dłużej – ja sama z osoby, która nigdy nie uprawiała sportów zmieniłam się w kogoś, kto biega i chodzi dwa razy w tygodniu na siłownię i saunę. Ale to akurat dobrze robi. Nie tylko na phisis ale i psyche.

niedziela, 24 listopada 2013

Kuchnia australijska


Przyglądając się wysokim i szczupłym Australijczykom trudno podejrzewać, że jedzenie jest jedną z najistotniejszych i najważniejszych czynności w ich życiu. Mieszkając za granicą prędzej czy później pojawi się kwestia związana z kulturą jedzenia, kuchnią i tradycyjnymi potrawami z nowego miejsca pobytu. Jeść każdy musi, więc obcokrajowiec jest skazany, chcąc nie chcąc, na lokalną kuchnię. Niby kuchnia australijska nie odbiega znacznie od dań serwowanych w kraju nadwiślańskim, więc przez pierwsze miesiące nie czuje się takiej tęsknoty za pierogami czy bigosem, ale im dłużej jest się pozbawionym rodzimych wiktuałów, to tęsknota za nimi zaczyna być bardziej odczuwalna. Domowa kuchnia staje się czymś więcej niż tylko paszą potrzebną do tego by dostarczyć energii organizmowi, zyskuje ona nieco innego znaczenie. Zapach i smak schabowego z młodymi ziemniakami i mizerią natychmiast przywołuje serię skojarzeń wybiegających daleko poza samą czynność jedzenia, jakkolwiek to dziwaczne, myśląc o schabowym myślimy o babci, cioci, nasze skojarzenia związane są z sielskością domu rodzinnego, z czasem beztroski. Zresztą bywając często w polskich restauracjach w Sydney miałam okazję obserwować i słuchać emigrantów, którzy gryząc schabowego, przymykali z rozrzewnieniem oczy i mówili ‘och, to smakuje jak u mamy’, ‘moja babcia robiła to inaczej’, ‘czuję się jak w domu’. Cóż, znajome smaki, podobnie jak muzyka, zawsze przywodzą jakieś wspomnienia. Mieszkając poza Polską, trzeba przyzwyczaić się do ‘nowego jedzenia’. Nim przyjechałam do Australii, jedyną potrawą, którą mogłam sobie wyobrazić jako typowo australijską był stek z kangura…i na tym kończyła się moja wiedza.

Całe szczęście, że Australia ma do zaoferowania dużo większy wachlarz kulinarny niż moje wyobrażenia. Kuchnia australijska jest taka jak jej mieszkańcy, opiera się w dużej mierze na wpływach europejskich (angielskie korzenie, włoskie, greckie czy niemieckie wpływy) więc stanowi trochę mix kuchni zachodniej Europy. Dlatego raczej nie znajdziemy na australijskich stołach dziwactw kulinarnych jak w Azji (gotowane na parze oczy wołu, czy jelita gęsi nadziewane grzybami i wodorostami). Nikogo też nie zdziwi na antypodach jedzenie kanapki z serem i pomidorem na śniadanie- w Azji jest to kuriozalny zwyczaj kulinarny budzący odruch wymiotny u mieszkańców Laosu czy Birmy. Ale pomimo tego, że te różnice pomiędzy kuchnią rodzimą i australijską nie są tak drastyczne to nasze bigosy, gołąbki czy schab ze śliwkami wciąż uchodzą tu za egzotyczne; ale już pork schnizel (coś na kształt schaboszczaka tylko bardziej wypieczony) można znaleźć już prawie wszędzie. Od samego początku mojego pobytu na antypodach dziwiło mnie to, że w kraju tak ciepłym, w klimacie subtropikalnym mięso (a szczególnie beef, pork nie jest tak popularny) jest podstawą kuchni. Powodem tego jest to, że w odróżnieniu od krajów europejskich, mięso jest tu niesamowicie tanie – niejednokrotnie tańsze od warzyw i owoców, trudno więc dziwić się, iż stanowi ono podstawowy składnik australijskiej diety. Jednym z najpopularniejszych ‘sztandarowych’ wręcz ikon kuchni z antypodów jest ‘meat pie’ (taka buła na ciepło z mięsem), steki z kangura, wallabie, emu czy krokodyla (steki z krokodyla maja posmak mułu rzecznego, ale dobrze wysmażone gubią go). Mięso z kangura smakuje wyśmienicie (ale jak dla mnie musi być też dobrze wysmażone); innych zwierząt z Down Under jeszcze nie miałam okazji próbować. Wszystkie wymienione potrawy są mocno związane z czymś co można tu nazwać kulturą grillowania. Grillowanie można spokojnie zaliczyć do sportów narodowych mieszkańców Down Under.


Aussie burger z grillowanym mięsem. Elementem obowiązkowym jest duża ilość mięsa i...burak. 


Ciekawym wynalazkiem australijskim jest maź ‘Vegemite’ (odpowiednik brytyjskiego Marmite) – tradycyjne drożdżowe ‘coś’, co smaruje się na kanapki. Osobiście nie mogę się do tego przekonać, mi to przypomina to smak smoły z solą, no ale są tacy, którzy się zachwycają…no i jest to ponoć bardzo zdrowe. Ale zdrowy jest też czosnek z cebulą jedzony zamiast chipsów przez telewizorem. 



Gdy pyta się Australijczyków o ich narodowe potrawy to zwykle można w odpowiedzi usłyszeć, że jest to meat pie, stek z kangura, banana bread - taka ‘babka’ bananowa (całkiem smaczna), tyle, że nie ma w tym akurat nic australijskiego. Rodzimi australijczycy zachwalają także vegemite, czekoladowe ciastka Tim Tam i weet bix (rodzaj pszenicznych ciastek, które zastępują poranne płatki reklamowane następująco: ‘Aussie/Kiwi Kids are Weet-Bix kids’). Ciekawostka wiąże się natomiast z ciasteczkami Tim Tam. Popularnym sposobem ich spożywania jest tzw. ‘Tim Tam Slam’. Odgryza się obydwie końcówki ciastka, zanurza się jedną odgryzioną końcówkę w gorącym napoju (kawa, herbata, lub ciepłe mleko) i ‘ssie się’ napój przez ciastko. Brzmi dziwnie, ale musze przyznać, że całkiem dobre i….pomysłowe. 

A jak wygląda kulinarny dzień przeciętnego Australijczyka? Rano jest to zwykle tost z vegemite, raisin tost (tost z rodzynkami), weet bix z mlekiem lub owsianka z owocami popijana kawą. W południe jest lunch (jest to najbardziej ‘busy time’ w porze obiadowej niemal w każdej restauracji). W tym wypadku trudno o jakieś generalizowanie, je się to, co akurat jest dostępne, mogą to być zwykłe kanapki, makaron, sałatka, fish and chips, steak, burger, sushi, podobnie jest z kolacją. Co zwróciło moją uwagę – niesamowicie popularne jest tu jedzenie poza domem. Stąd ogromna ilość restauracji, kawiarni, barów. W związku z tym, iż Sydney jest jednym z najbardziej wielokulturowych miast na świecie można znaleźć tu wszystko. Jedzenie tajskie, malezyjskie, koreańskie, chińskie, tajwańskie, indyjskie, nepalskie, argentyńskie, brazylijskie, chilijskie, węgierskie, greckie, włoskie, czeskie, hiszpańskie, meksykańskie. Warto dodać, iż nie jest to jakieś niesamowicie kosztowne. Porządny lunch można znależć już za 10-15 dolarów. Biorąc pod uwagę, że najniższe stawki to około 15 dolarów za godzinę pracy, chyba każdy zgodzi się z tym, iż ceny są rozsądne. Innymi słowy, można się porządnie najeść za godzinę pracy, i to w barze/restauracji a nie w domu. Warto dodać, że najtańszym rozwiązaniem jest sushi (są miejsca, gdzie za 5 dolarów najemy się do syta). W Polsce sushi wciąż uchodzi za luksus, za który trzeba sporo płacić. Mieszkając tutaj można więc spokojnie odkrywać mnóstwo nowych, egzotycznych smaków, antypody dla zainteresowanych kulinariami są doskonałym poligonem doświadczalnym. Co więcej, przez cały rok organizowana jest niezliczona ilość festiwali poświęconych jedzeniu. Skalę zjawiska nieźle obrazuje liczba wydarzeń, o których można przeczytać tutaj: http://www.australia.com/explore/australian-events/food-wine-events.aspx

Tyle o jedzeniu, pora na płynne specjały. Jak chyba każdy wie, Australia słynie ze wspaniałych win. Jest to całkiem niezła gratka dla koneserów – nie dość, że są one naprawdę wyśmienite, to jeszcze można je nabyć w bardzo dobrych cenach. Właściwie w każdym stanie australijskim produkuje się wino, jednak najwięcej z nich pochodzi z Południowej Australii. Regiony takie jak Adelaide Hills, Barossa Valley, Clare Valley czy Coonawarra należą do tych najsłynniejszych.


Tanie, ale dobre ;)


Ku mojemu rozczarowaniu o piwie nie bardzo jest co napisać – prócz tego, że jest raczej słabe,mało smaczne i jak dla mnie ‘rozwodnione’. Można pić i pić a skutków żadnych. Oczywiście, można trafić na niezłe piwo jak np. Lord Nelson czy 4 Pines. Jednak w porównaniu z tym europejskim…oj, sporo jeszcze Australijczycy muszą się nauczyć. Gdy przyjechałam do Australii, już na drugi dzień znalazłam się w pubie. Zamówiłam piwo ‘Pure Blond’, upiłam łyk i… konsternacja. Co to ma być? Woda o smaku piwa? Natychmiast poszłam z powrotem do baru twierdząc, że z tym piwem jest coś nie tak. Tłumaczę im, że to piwo jest jakieś rozwodnione, że to pewnie końcówka z serii i poproszę z nowej, przy mnie otwartej beczki. Dostałam nowe i to samo – średnio było czuć smak alkoholu. Jak się później okazało, australijskie piwa są słabsze jeśli chodzi o zawartość procentów w porównaniu z tymi polskimi. Zwykłe jest to między 3% (light beer) do 5,5 % (te takie ‘mocniejsze’). Standardowe piwo zawiera około 4,5 %. Potem tylko kłopot, bo jak wracam do kraju, i włączę tryb picia piwa w stylu australijskim skutki mogą być szybko widoczne.



Na szczęście można kupić Żywca w Sydney ;)


Ciekawostka - w Down Under nie można pójść sobie do supermarketu z jedzeniem, czy podjechac na stację benzynową, gdy zabraknie piwa. O nie. By utrudnić życie tym, którzy mają ochotę na kilka głębszych stworzono specjlane sklepy (bottle shop, liquor schop etc), w których można nabyć alkohol. Niekiedy dostępne są też niektórych pubach, gdzie można kupić sobie piwo 'na wynos'. Oczywiście należy zapomnieć o całodobowych monopolowych - coż, życie na Antypodach potrafi dać w kość ;)





I na koniec australijska 'ciekawostka' - osobliwe jedzenie dla psów...czy dzięki temu psom rośnie torba na brzuchu? ;D

środa, 20 listopada 2013

O plażach australijskich. Powiedz mi która plaża jest twoja, a ja ci powiem kim jesteś



Istnieje wiele powodów by odwiedzić Australię. Jakkolwiek powody te mogą się zmieniać w zależności od tego, czego oczekujemy od życia, to bardzo rzadko wśród nich brakuje plaż. Australijskie plaże, są czymś, co najbardziej pobudza naszą wyobraźnię, im zimniej w kraju tym bardziej tęsknota za australijskimi plażami staje się wyraźniejsza. Stojąc w Polsce na przystanku w styczniu po pracy, gdy o 16 jest już ciemno, warto pomyśleć choćby przez chwilę, wycierając śnieg z czerwonego nosa, że właśnie na antypodach budzą się ludzie zakładając klapki na nogi i biegną po ciepłym piasku w lazurową toń oceanu, ciepłą i skrzącą się od słońca. Takie marzenia mogą stać się powodem silnej frustracji, lub skłonić do tego, by sięgnął po walizkę i zaczął planować podróż. Podejrzewam, że widok australijskich plaż i surferów stał się w ostatnich dziesięcioleciach jednym z głównych powodów wyjazdu na antypody. Cóż, ktoś mógłby powiedzieć, że plaża to plaża – kupa piachu, muszelki, okazjonalnie jakieś skałki, woda, wrzeszczący ludzie, co to przecież za różnica, na którą z nich się jedzie, chodzi o to by popływać, poopalać się, spędzić chwile relaksu. Niezależnie od miejsca słońce opala tak samo a woda jest wszędzie tak samo mokra. Ale takie stawianie sprawy to nic bardziej mylnego – tutaj w Australii każdy ma swoją ulubioną plażę. Mieszkając większość życia w mieście bez dostępu do morza (a już tym bardziej oceanu) nigdy bym nie pomyślała, że jednym z ‘żelaznych’ tematów z Australijczykami będzie powiedzenie sobie, która plaża „jest moja”. Powiedz mi która plaża jest twoja a ja ci powiem kim jesteś. Żyjąc aktualnie na wielkiej wyspie, w kraju słońca, plaż, grilli i pikników nie sposób nie poświęcić tej jakże ważkiej kwestii chwili uwagi. W związku z tym, że samo tylko Sydney ma około stu plaż zasadne staje się odpowiedzenie sobie na pytanie, która z nich jest ‘tą ulubioną’. Na początku uwaga, która jest dość istotna z punktu widzenia kogoś, kto marzy o legendarnych plażach Sydney. W internecie sporo można znaleźć informacji o tym, iż Sydney i okolice uchodzą za jedne z najlepszych na świecie pod względem jakości plaż i ich naturalnego piękna. Każdy mieszkaniec Australii odpowie, ok, są super, ale równie piękne są w innych zakątkach Australii. Cóż, powołując się na wypowiedzi mieszkańców Queensland Sydney chce w ten sposób zachęcić turystów do pozostania ‘down there’ zamiast pojechania ‘up there’ (w Australii przywołując jakieś miejsce na mapie często dodaje się owe ‘tam na dole’ bądź ‘tam na górze’). Wielkim atutem Sydnejskich plaż jest to, że na większość z nich jedzie się ok 30min-45 min autobusem z centrum miasta. Mieszkając więc w samym centrum ogromnej aglomeracji wystarczy wsiąść w busa i po względnie krótkiej przejażdżce jesteśmy na miejscu, wyskakujemy z przystanku prosto w ciepły piasek plaży. Pomimo głosów krytycznych w stosunku do plaż sydneyskich należy powiedzieć: może i na górze są piękniejsze plaże, ale te w Sydney są przecież też wspaniałe. Szerokie, bardzo różne od siebie, w dodatku każda ma taki ‘mini basen’ napełniany wodą z oceanu (to głównie dla tych, którzy nie wierzą w zapewnienia, że pod wodą jest siatka chroniąca przed rekinami). Idea takich kamiennych niecek z ciągle wymywaną i nalewaną przez ocean wodą bardzo mi się spodobała, zwłaszcza, że niektóre niecki mają wymiar basenów olimpijskich. 


Nim pojedzie się do Sydney, wiele słyszy się na temat Bondi Beach, plażowej wizytówki miasta – w każdym przewodniku jest to żelazny punkt na mapie atrakcji. I pewnie stąd te dzikie tłumy turystów, którzy chcą się pokazać na słynnej plaży, zrobić sobie na niej zdjęcie, zobaczyć jakie stroje nosi się w tym sezonie. Nie odwiedzić Bondi Beach to tak jak być w Zakopanem i nie pójść na Krupówki. Sami mieszkańcy Sydney uważają plażę za średnią atrakcję; widzą w niej raczej komercyjny kicz na terenie którego odbywa się spęd turystów z całego świata i backpackersów, którzy są w Sydney dosłownie na chwilę i zaliczają tylko ‘czołowe’ atrakcje. Panuje opinia, że Ci, którzy surfują na Bondi są ‘słabi’ i tylko ‘się lansują’ tocząc wzrokiem za turystkami, którym można zaimponować kolorową deską czy chwilą spędzoną na grzebiecie fali.

Piękną i dużo spokojniejszą plażą jest mniejsza rozmiarowo Bronte Beach (chyba moja ulubiona), oddalona tylko o dwie plaże w dół od Bondi (jak to w ogóle zabawnie brzmi, że coś jest oddalone od czegoś o dwie plaże). Sporo tam zieleni, sprzętów do grillowania (bo to narodowy ‘sport’ Australijczyków). Zwykle panuje tam taka ‘niedzielna’ atmosfera, nikt się nie śpieszy, nikt nie biega z aparatem, każdy najedzony, miły, wypoczęty, jak po dobrym obiedzie u cioci w niedzielę. Taka chwila między drugim daniem a kawą i ciastem. 





Kolejną, bardzo klimatyczną i mniej zatłoczoną plażą jest Coogee – znajduje się ona na końcu słynnego ‘Costal Walk’ w drodze z Bondi do Coogee – jest to przewspaniała trasa do przejścia (całość zajmuje jakieś 1,5 h – 2h), mnóstwo tam klifów, fantastycznych widoków, ławeczek, mini parczków, ot taka ścieżka w drodze po raju. I tak przechodzi się od plaży do plaży, wiatr smaga po plecach a słońce po twarzy (można się nieźle spiec wcale tego nie czując, mimo filtra do opalania powyżej 30).


Wyjątkowo ładną plażą jest Manly. Już sama podróż tam stanowi wielką atrakcje – płynie się statkiem z Circular Quay. Można więc po drodze pooglądać sobie Operę i Harbour Bridge z dołu i z drugiej strony. Czyli taki pakiet dwa w jednym – wycieczka na fantastyczną plażę z wodną ścieżką widokową. Panorama Sydney od strony wody zapiera wręcz dech w piersiach. Co takiego ma w sobie Manly? Trochę takie polskie Świnoujście. To też raj dla pływających na desce – to tu często organizuje się sporo pokazów surferskich, nie takich dla turystów. Na jednym takim nawet zdarzyło mi się być. Pół Sydney o tym mówiło, więc trzeba było pojechać. Czy warto? Fajnie było popatrzeć na te wygibasy na falach (a fale na tej plaży są wyjątkowo „pod deskę”). Ale po kilkunastu minutach nawet to się nudzi, ile można patrzeć jak ktoś stoi na falach? Będąc przy Manly warto też zahaczyć o maleńką Shelly Beach, która jest śliczna - cała pokryta muszelkami - i idealna do nurkowania (nie miałam przyjemności tam uprawiać snorkellingu, ale wedle zasłyszanych opinii najwyraźniej warto, podobno nurkowanie „na bogato”).





Innym miejscem wartym uwagi jest Cronulla Beach. Mówi się o niej, że to 'Manly dla południowego Sydney'. To o tyle interesująca plaża, że prócz wody i pasku jest tam mnóstwo małych parczków, skwerków i skał. Ta plaża słynie z tradycji surferskich, są tam wspaniałe baseny i wiele innych atrakcji. Ciągnie się tam również neizliczona ilość atrakcyjnych mieszkań z pięknym widokiem na morze...tak to można mieszkać!
A co podobało mi się najbardziej? Gdy spacerowałam sobie wzdłuż brzegu na 16 spotkanych osób 10 z nich uśmiechnęło się do mnie bez żadnego powodu. Tak, tu ludzie naprawdę się do siebie uśmiechają! I za to kocham Australię ;)



Piekne apartamenty w Cronulla



Jak widać, Cronulla to nie tylko piękna plaża 


I ostatnia, Palm Beach. Na nią jechało się prawie dwie godziny autobusem - mi to tam nie przeszkadza, ja lubię być w podróży, ale gdy się wybierałam, by pojechać na plażę, znajomi stukali się w czoło, po co 2h na plażę jechać? Co może być tam, czego nie ma na innych? Inna struktura piachu? Inny kolor wody? Toż plaża to plaża!’ Nazwa sugerowałaby, że jest tam sporo palm. Niestety niespecjalnie. Ale sama plaża jest śliczna – oczywiście z basenem, otoczona skałkami, czuć się trochę jak na jakiejś wysepce. Interesująco przedstawia się też ‘graffiti’ naskalne, które ubarwia to miejsce.





Sporo jest miejsc w Sydney, gdzie można uciec od wielkiej aglomeracji, posiedzieć nad brzegiem oceanu i zrelaksować się, w spokoju pomyśleć. Ale tak jest w całej Australii, mnóstwo jest wspaniałych plaż w całym stanie NSW (Avoca Beach, Byron Bay, okolice Newcastle) nie wspominając już o słynnym Gold Coast w stanie Queensland, które uchodzi za ‘australijską Florydę’ i jak sama nazwa sugeruje, może pochwalić się niespotykanymi na kontynencie plażami. Ja szczerze mówiąc wolę unikać tych najbardziej popularnych resortów takich jak Surfers Paradise (tak, tak, to nazwa miejscowości) na rzecz tych mniejszych i bardziej dzikich, które można zobaczyć choćby w okolicach Whitsundays. Ale plaże też potrafią zaskoczyć, można trafić w samym centrum miasta jak np. w Brisbane na prawdziwą lagunę i plażę zupełnie sielską. Co prawda nie jest to rześka bryza oceanu, a raczej ciepła zupa i maleńki zatłoczony cypelek z piaskiem, ale dla mieszkańców, którzy nie chcą wyprawy z parasolami, lodówką, grilem jest idealnym rozwiązaniem. Jakby nie patrzeć, ‘plaża’ staje się pojęciem względnym – od pięknych, maleńkich rajskich plaż, przez szerokie surferskie przestrzenie aż po ciasne miejskie laguny. Jedno jest pewnie, jakąkolwiek plażę jesteśmy w stanie sobie wymarzyć, jestem pewna, że znajdzie się ją w Australii.

Mission Beach - Queensland

Whitsundays. Czy można chcieć czegoś więcej?


Okolice Newcastle w NSW


Whitsundays - Queensland


Tasmania - wciąż moja ulubiona


Wschodnia Tasmania


Central Coast, NSW



Miejska laguna w Brisbane


Surfers Paradise...oł je



Trzeba być online nawet na plaży!;)

sobota, 16 listopada 2013

Australijskie rejestracje samochodowe



Od samego początku pobytu w Australii mój wzrok przyciągnęły tablice rejestracyjne na samochodach. Wiele z nich oprócz numerów znamionowych ma ponadto interesujące slogany, niektóre nawet są z obrazkami. Jak zauważyłam podczas moich australijskich podróży, nie wszędzie pojawiają się wspomniane slogany - nie ma ich w New Soth Wales (kiedyś mieli napisane ‘the first state’ , dziś trudno spotkać auta, które jeszcze mają takie rejestracje, uchodzą one tutaj za ‘historyczne’), nie ma już w Australian Capital Territory, czy w South Australia. Za to tam, gdzie one są, można zobaczyć naprawdę ciekawe, bowiem inwencja w reklamowaniu danego stanu jest nieograniczona. Już po samej lekturze tablic rejestracyjnych możemy sobie wyobrazić, co dane nam będzie przeżyć i zobaczyć na tym terytorium.


‘Queensland – sunshine state’ – no i nic jak tylko prawda, słońce, plaże, no po prostu surferski raj. Ale zdarzają się też zagadki jak w przypadku stanu Queensland: ‘Queensland – the smart state’ daje mocno do myślenia, długo się zastanawiałam o co chodzi, biorąc pod uwagę fakt, że Australiczycy jakkolwiek by ich nie określać i generalizować, to na pewno ‘smart’ nie będzie określeniem z pierwszej dziesiątki przymiotników, a już na pewno nie będzie się odnosić do mieszkańców Queensland. Ale z drugiej strony rzecz ujmując, być może jest więcej mądrości w napisie na tablicy rejestracyjnej niż wydawać by się mogło na pierwszy rzut oka. Wyluzowane Queensland, gdzie najbardziej typowym spędzaniem czasu jest picie piwa na plaży, opalanie się, surfowanie i grillowanie może w pewnych okresach życia uchodzić za ‘smart style life’…i na tym poprzestańmy ;)



‘Tasmania – your natural state’ lub 'Tasmania - explore the possibilities' jest określana wyjątkowo trafnie bo są tam prawie same Parki Narodowe, jest co zwiedzać i niemal namacalnie chłonąć naturę. ‘Victoria – the place to be’ jest też wyjątkowo celnym określeniem – przyznam, że po pobycie w Melbourne wiem, że jest to jedno z ‘tych’ miejsc, gdzie naprawdę warto żyć (choć wielu mogłoby narzekać na mniej przyjazny klimat).





‘Northen Territory – Outback Australia’ – gdy tak rozmyślałam na temat lakoniczności tego sloganu dotarło do mnie w końcu - co oni tam mogli innego napisać, skoro prócz pustyni i upału to tam zbyt wiele nie ma… po prostu wielkie Outback. I tyle. Szkoda, ze w Polsce nie ma takich tablic. Zawsze by to była jakaś rozrywka popatrzeć na slogany stojąc kolejne godziny w korku. "Chorzów Zdrój - powietrze świeże, tylko trzeba je dobrze pogryźć", "Kielce - Outback Poland" czy "Opole - zawsze piastowskie".

wtorek, 12 listopada 2013

Australijskie znaki drogowe

Nigdzie na świecie nie widziałam tylu dziwacznych znaków drogowych, a przede wszystkim tylu ostrzeżeń o zwierzętach na drogach. Kangury, diabły tasmańskie, wombaty, emu, koale…nic dziwnego, że australijskie znaki drogowe są chętnie wykorzystywane jako popularny motyw na pamiątkowych koszulkach, ręcznikach, pocztówkach, na kieliszkach do wódki a nawet na bieliźnie! (choć to wątpliwa reklama założyć majtki z diabłem tasmańskich, który jak każdy wie śmierdzi gorzej od skunksa). 




Od początku mojego pobytu w Australii zdziwienie budziło to, że jeżdżąc po australijskich drogach można spotkać tak ogromną masę zwierząt. Jak już wspominałam w poprzednich wpisach, na początku byłam przekonana, że znaki te są raczej formą reklamy antypodów niż faktycznym ostrzeżeniem. Jednak nic bardziej mylnego – kilka kilometrów za miastem już potencjalnie można spotkać dzikie zwierzęta. Sporo kangurów, kolczatek i wallabie. Dalekobieżne autobusy mają na przodzie zamontowany nawet specjalny rodzaj orurowania na kangury, tak, aby w zderzeniu z torbaczem nie ucierpiała maska autobusu. 










Nie bez powodów są więc częste limitów prędkości – zwierzaki często wyskakują na drogę bez uprzedzenia jakby łapały stopa (serce skoczyło mi do gardła, gdy w Northen Territory wyskoczył mi dziki bawół na drodze….ale o tym wkrótce ;). Spora część z nich ginie pod kołami aut. Zadziwiające są też dla mieszkańców Europy znaki drogowe wskazujące odległości, "do najbliższego telefonu - 400 km" czy "brak stacji benzynowych przez 500 km" - tego rodzaju znaki pokazują rozmiar pustkowia, i wielkość kontynentu.




Od samego początku jest dla mnie zagadką dlaczego ostrzeżenie przed aligatorami jest (co oczywiste) po angielsku, ale jest też wzbogacone o niemieckie "Achtung". Czyżby niemieccy turyści uważani byli przez gady za wyjątkowo smaczny rarytas? Kiedy pytałam o to Australijczyków powiedzieli mi zgodnie – według statystyk krokodyle zjadają najwięcej Australijczyków i Niemców. Dlaczego Niemców, już nikt mi nie był w stanie odpowiedzieć (ani nie są oni najczęściej odwiedzającą nacją antypody – chyba, że pośród backpackerów- ani nie łażą gromadnie po bagnach śpiewając bawarskie piosenki. Czyżby byli najmniej rozsądni wśród turystów?




A to chyba mój ulubiony znak - co prawda nie spotkałam takiego na drodze, a jakspotkam, to wolałabym by zamiast ‘ostatni’ było napisane ‘pierwszy’ ;)

niedziela, 10 listopada 2013

Ponglish w Australii

Mądre chińskie przysłowie powiada, że istnieją na świecie rzeczy i przypadłości, z którymi nie warto walczyć i je zmieniać. Wydaje się, że jedną z takich przypadłości jest oddziaływanie języka angielskiego na inne języki. Co prawda, co jakiś czas czynione są starania, by temu zapobiec, jednak najczęściej jest to walka z wiatrakami. W czasach powojennych w Polsce Ludowej starano się walczyć z wszechobecnym wpływem imperialistycznego języka, dlatego powołano cały sztab lingwistów, by wyłapywali naleciałości wrogiej mowy i na powszechnie używane zwroty obcobrzmiące wynajdywali natychmiast polskie odpowiedniki. I tak serwowano na przykład zamiast terminów forhend / bekhend rodzime odpowiedniki: odsieb i dosieb. Gdyby lingwiści znali chińskie przysłowie wiedzieliby, że z "influencją językową" nie ma co walczyć, bo jest to raczej śmieszne niż skuteczne. 

Nie jest odkryciem stwierdzenie, że język angielski jest współczesną lingua franca, dlatego też nie dziwi fakt, że w miarę globalizacji język angielski mocno oddziałuje na nasz rodzimy język. Nie tylko poprzez włączanie obcobrzmiących dla nas słówek, ale również wpływając na zmianę całych konstrukcji zdań, gramatyki i składni. Sama złapałam się na tym, że prócz oczywistych zapożyczeń takich jak lajkować, czatować, chargować i bookować zaczynam włączać do swojego słownika słowa takie jak forwardować, afektować, kancelować. Łapię się też na tym, że potrafię powiedzieć: ‘Dawno od Ciebie nie słyszałam’, ‘Wiem o tym nic’. Zaobserwowałam też, że ta typowa ‘grzeczność’ języka angielskiego przekłada się na konstrukcje zdań w języku polskim. Zamawiając coś w restauracji zdarzyło mi się powiedzieć: ‘Przepraszam, czy ja bym mogła zamówić….’, „Czy ja mogłabym poprosić o rachunek jeśli to w porządku?’. Polacy nie są pod tym względem wyjątkiem - Francuzi mają swoją mieszankę nazywaną – franglais, Hiszpanie mają swój spanglish, a Czesi – czenglish. 

Najbardziej dziwaczne fikołki językowe robią Polacy z Australii, dla których język polski jest drugim językiem, albo tacy, którzy żyją tu już po 30 lat. Można od nich usłyszeć takie dziwolągi językowe jak: „Nie rób go na konia (zamiast nie rób go w konia), "ile to jest tak aproksymatycznie" "Misnęłam tego calla", "to jest o drogę lepsze". Czymś zupełnie innym (bo zamierzonym i celowym) jest dosłowne tłumaczenie polskich idiomów na angielskie, w wyniku czego w mowie potocznej (dla odmiany wywołujące zdziwienie u osób anglojęzycznych a nie znających polskiego) pojawiają się zwroty: "I have to animalise from something", "Thank you from the mountain", "Gives advise", "To fuck onself off like a janitor on the Corpus Christi Day" (odpieprzył się jak stróż w Bożę Ciało), "don't make a village" (nie rób wiochy), "railway on you" (kolej na ciebie), "i feel a train to you" (czuje do ciebie pociąg), "go out on people" (wyjść na ludzi), "little business of movement' (kiosk ruchu) czy "fall out of the penis" (wypaść z interesu), ‘i tower you’ (wierzę ci). Nie dziwmy się, że trudno zrozumiała będzie dla Australijczyka prośba, by mówić wprost i bez ogródek wyrażona jako: "without small garden", tak samo wzbudzi raczej zdziwienie pochwała energiczności i młodości ujęta jako: "ejaculating with happines" (tryskanie radością). A na koniec jeszcze dodać przytoczyć jak się wymawia nazwy polskich potraw przez Autralijczyków: ‘Schabowy’ to "szaboły" a ryba to "rajba".

Jeśli ktoś zna inne ciekawe przykłady zachęcam do podzielenia się nimi ;)

piątek, 8 listopada 2013

Polonia w Australii



Gdy żyje się daleko od domu (a już szczególnie jak to jest 18 tysięcy kilometrów), to się za nim tęskni. Brakuje polskiego jedzenia, języka, radia, książek, ogólnego klimatu, czy określonego sposobu myślenia. Mieszkając tak daleko od kraju tęskni się za tym, czego tu nie ma. Tęskni się za rodziną, przyjaciółmi, zwyczajami, ale też za wartościami (np. przysłowiową polską gościnnością), brakuje polskich smaków pomidorów z ogródka, ogórków, bo te na antypodach mimo że wyglądają ślicznie smakują jak mieszanka plastiku z oranżadą w proszku. Tak jak sztucznie pięknie wyglądają tak też sztucznie smakują. Tęskni się za 4 porami roku, mimo tego, że na australijski klimat trudno w końcu narzekać. Paradoksalnie przeszkadza nawet lekkość życia na antypodach, gdyż – jak to bywa u rodaków – na dłuższą metę nie da się żyć w idealnym świcie, bez ciągłej walki, starań, prowizorek i całego uroku „radzenia sobie od pierwszego do pierwszego”. Oczywiście te tęsknoty, w dobie globalizacji nie są aż tak odczuwalne, dziś będąc emigrantem na antypodach można obejrzeć teleekspres, zjeść do tego porządnego schabowego czy pierogi ruskie, popić Żywcem, ale cytując Młynarskiego...smak jakby cholera, nie ten. 




Warto pamiętać, że Australia należy do jednych z najbardziej wielokulturowych państw świata, w którym co czwarty obywatel urodzony jest poza jego terytorium, a co drugi jej mieszkaniec ma co najmniej jednego rodzica imigranta. Wielu z nich pochodzi z krajów europejskich takich jak Włochy, Wielka Brytania, Grecja, Niemcy, Chorwacja czy Polska. Jest tu więc jak w tyglu kulturowym. Jak każdy wie, Polaków można znaleźć w każdym zakątku świata i nie ma nic lepszego, jak spotkać gdzieś na ulicy w Sydney polską mowę. Takie przypadkowe spotkanie cieszy, mimo tego, że Polaków jest sporo na antypodach, ale nie słychać polskiego na ulicach miasta, nie widać polskich sklepów, bądź restauracji. Ale im dłużej się tu mieszka tym bardziej się odkrywa, że jest całkiem sporo ludzi, którzy mieli dziadków albo rodziców z Polski, a sami urodzili się tutaj i już niestety prócz ‘dzikuje’, ‘dzindobry’, ‘poprosie’ i ‘na zdorowie’ nie potrafią nic więcej powiedzieć w języku swych przodków. Mało kto wie, że w XIX wieku istniała na antypodach pierwsza kolonia nazwana Polish Hill River (na południu kontynentu) i została założona przez osadników pochodzących z Wielkopolski. Współczesna polonia australijska jest bardzo zróżnicowana. Można ją podzielić na zarobkową (tych co przyjechali tu wyłącznie w poszukiwaniu lepszej pracy niż na obczyźnie), patriotyczna (głównie migracja „solidarnościowa” tzw. ‘Solidarity’ movement wave z lat 80) i emigrację ludzi ciekawych świata, którzy opuścili kraj rodzinny pchani ciekawością, egzotyką antypodów, chęcią zmiany, zaimponowania innym. Ta grupa to najmłodsze pokolenie, wykształcone, obyte w świecie, znające świetnie języki, otwarte na nowości i międzykulturowość. Jak już wspomniałam, polonia australijska jest bardzo nieróżnorodna, można tu spotkać zarówno takiego, który tęskni za ojczyzną i robi sobie "małą Polskę", jak i takiego, który za wszelką cenę ucieka od Little Poland, starając się ukryć swe korzenie, są tu zarówno cwaniacy, jak i altruiści, nieroby i ludzie wyjątkowo pracowici. Polonia nie jest monolitem, jest jakby soczewką skupiającą wady i zalety krajan. Zdecydowana większość Australijczyków nie ma problemu z polską emigracją, są od pokoleń przyzwyczajeni do wielokulturowego, kolorowego i ciekawego społeczeństwa. Co więcej uważają Polaków za bardzo dobrze wykształconych (zwłaszcza w naukach humanistycznych), uchodzimy na antypodach za erudytów. Życie kulturalno - społeczne Polonii koncentruje się głównie w klubach polskich działających w wielu większych miastach (Sydney, Melbourne, Hobart, Brisbane czy Canberra). Prężnie działają zespoły folklorystyczne, harcerstwo polskie i sobotnie szkoły języka polskiego. Dzieje się jednym słowem.




Impreza w Polish Club w Bankstown





A jak to jest gdy wchodzi się do polskiego klubu? Co się czuje? Jak gdyby czas się zatrzymał 30 lat temu. Taki trochę relikt PRL-u, ten prowincjonalizm i ci Polacy, którzy przyjechali 30 lat temu przywożąc ze sobą cały świat. W klubach wiszą więc stare firanki, obrusy i obrazki - czuję się trochę jakbym weszła do mieszkania mojej babci. Niestety wszystko to w zestawieniu z obcą architekturą, obcymi dla Polaków porami roku, z nie tą florą i fauną, nie tą strefą czasową, nie tym klimatem - całość daje dość dziwne zestawienie. 


Oczywiście najbardziej doskwiera tęsknota za domem w święta. 
Co prawda organizowane są co roku Polish Christmas na Darling Harbour w Sydney…ale, jakoś średnio czuć świąteczny klimat, gdy za oknem 30 stopni i ludzie mówią o spędzaniu wigilii na plaży… Jakoś tak nieswojo się słucha polskich kolęd w polskiej restauracji będąc odzianym w letnią sukienkę i bikini pod spodem. Zabawnie wyglądają półki sklepowe z dekoracjami świątecznymi, gdy obok stoją olejki do opalania z filtrem 50 na to mocne słońce australijskie (jakby podczas wigilii nad barszczem z uszkami za bardzo przygrzało w odsłonięte plecy). Niecodziennie też brzmi starsza babunia w klubie polskim, która mówi do Ciebie z mocnym polskim akcentem ‘sorry darling’. No i ta msza w polskim kościele z księdzem, który wtrąca angielskie słowa do kazania, nie widząc już tego, że miksuje dwa języki… Gdy żyje się na obczyźnie, to wszystko zaczyna smakować inaczej. Polska wygląda lepiej, bo w naturalny sposób się ją idealizuje. Nawet marzenia stają się wtedy dziwaczne, bo brodząc na plaży w wigilię po ciepłych wodach zatoki, kiedy ciepła bryza owiewa delikatnie wspomina się sanki i śnieżki, rzucane po południu, gdy już o 15 było ciemno. Nikt, kto nie był na emigracji, nie zrozumie tego, że łażąc po ciepłej plaży można zatęsknić za śniegiem i mrozem. Pod tym względem emigracja zdecydowanie wzbogaca i nakłada na nasze oczy rodzaj filtra, który wyostrza to, co do tej pory w mnogości postrzeganych rzeczy gdzieś umykało.