piątek, 27 grudnia 2013

The Rocks - slumsy portowe, które mają klimat



Najstarsza dzielnica nie tylko w Sydney, ale i jedna ze starszych w całej Australii. To tu powstał zalążek osadnictwa, który potem puchł i przeradzał się w osadę a potem miasto. Początkowo znajdywały się tutaj drewniane baraki, z czasem przeradzając się z zwykłe slumsy portowe (sporo marynarzy, prostytutek, zawadiaków i lokalnych rzezimieszków). Gdy przyszła ogólnoświatowa moda na dzielnice zwane Water Front postanowiono i na antypodach dokonać urbanistycznego liftingu portowego nabrzeża. Przy okazji okazało się, że jest to najstarsza część Sydney stąd dzisiaj The Rock klasyfikowane jest jako starówka. Bardzo lubię te wąskie uliczki, kamienne schody i kocie łby. Przypomina mi to trochę mój kochany Wrocław. 




Kiedy ktoś pyta mnie dlaczego tak tęsknie za Polską, zwykle odpowiadam „Brakuje mi europejskości, tej całej "kultury starego kontynentu", znajomych, taniego piwa i…tych starych budynków, tego poczucia, że otacza nas coś sprzed kilku wieków, brakuje budynków z historia w tle. W związku z tym, że Australia jest tak młodym państwem trochę brak tutaj tego powiewu historii, podobnie jak w Stanach Zjednoczonych Ameryki, mieszkańcy ekscytują się tutaj czymś co ma 50 lat, tutaj na antypodach to już niemal "antyczne". Miałam swego czasu interesującą rozmowę z Australijczykiem, który odwiedził Polskę. Pytając go o wrażenia w odpowiedzi usłyszałam „Niesamowite, że wszystko jest u was takie stare. Nie uwierzysz, co dziś widziałem! Ścianę, na której widoczne były wgłębienia po kulach z II wojny światowej. To niesamowite, że to jeszcze stoi jako budynek, wow!’. „Glenn, zaskoczę Cię tym pewnie, ale to nie jest aż tak stare, moja babcia ma tyle lat co te wgłębienia…’ Ciekawe co by powiedział na kamienicę w której mieszkał mój znajomy we Florencji, kamienica była z ...1389 roku. Nie po raz pierwszy moją uwagę zwróciło to, że ludzie z Down Under często trochę zatracają poczucie proporcji jeśli chodzi o odnoszenie się do przeszłości (chyba myślą, że II woja światowa była ‘wieeeeeki; temu, kiedy po lasach ardeńskich biegały dinozaury). Taka świadomość pewnie wynika z tego, że tu się żyje jakoś szybciej i historia nie jest czymś, czym przeciętny człowiek zawraca sobie głowę. Zresztą każde młode państwo próbuje szukać jakiejś kotwicy, tożsamości, czegoś, co stanowi jego fundament. Australijczycy nie za bardzo mogą szukać swych korzeni historycznych, bo i w czym, w kolonii karnej, w miejscu zsyłki, w protektoracie brytyjskim? My, Europejczycy, a już chyba szczególnie Polacy uwielbiamy roztrząsać to, co było lata temu, spierając się co do wykładni historycznych próbujemy ustalić tożsamość miejsca, ludzi, zdarzeń. Jesteśmy wrażliwi na przeszłość wychodząc z założenia, że gdy nie zrozumie się dobrze tego, co działo się w przeszłości, trudno rozumieć teraźniejszość. I coś w tym jest. Jest to jeden z powodów, dla których tak lubię chodzić na The Rocks i spacerować po tych nieregularnych ulicach portowych. Tutaj rodziło się Sydney, tutaj kształtowała się tożsamość miasta, tutaj rzeczywiście czuć, że miasto rozrastało się ‘organicznie’, a nie zostało zaprojektowane przez urbanistę, który po prostu usiadł i podzielił przestrzeń na proste, zblokowane ulice. Mimo tego, iż The Rock leżą przy popularnych ścieżkach turystycznych, jest tu dość spokojnie. Niby Harrington Street to jedna z popularniejszych ulic, nie ma tu gwaru, nie ma fleszy, turystów prowadzanych przez przewodnika z wysoko uniesioną chorągiewką. Z niedowierzaniem odkryłam jak wiele domów jest tutaj opuszczonych i popadających w ruinę –przepiękna okolica z widokiem na zatokę, historyczna część Sydney a jakaś taka…nieco zaniedbana, jakby historia zataczała krąg. Dla mnie to akurat zaleta, wygląda to naturalnie i ma klimat. Porządna rewitalizacja chyba jeszcze przed nimi, bo jak na razie, to tylko główne ulice są wyszykowane jak na odpust (i przez to pełne turystów).



Sama nazwa miejsca słusznie wskazuje, że jest tu ‘kamieniście’ a do tego trochę się trzeba nachodzić pod górkę (i może dlatego tu mniej turystów?). Widoki tych starych domków z czasów kolonialnych czy z ery wiktoriańskiej działają niezwykle kojąco. Niesamowite, jak człowiek potrafi identyfikować się z tym, co znajome, jak od razu można poczuć się lepiej, jakoś tak swojsko, europejsko. Co tu jest interesującego do zobaczenia? Wiele ‘wiekowych’ budynków, co tygodniowy market (sobota), interesujące galerie sztuki, zabytkowe elementy urbanistyczne (całe uliczki, schody, lampy, dekory etc.), mnóstwo pamiątkowych sklepików. 

Ponadto, warto wspomnieć o starych pubach, z których wiele wygląda jak publiczna łaźnia, gdyż wnętrze jest całe w kaflach. Moim ulubionym pubem w tej części miasta jest – nazywany przez wielu "najstarszym pubem w Sydney"- Lord Nelson Brewery Hotel- jedno z nielicznych miejsc w Australii, gdzie piwo mi naprawdę smakowało, szczególnie, to pszeniczne http://www.lordnelsonbrewery.com/ Ciekawostką jest spór jaki toczy się na temat pierwszeństwa pubów między Lord Nelson a Fortune of War (ale o tym będzie w osobnym tekście poświęconym australijskim pubom, bo to temat niemal każdemu bliski).

Pubyna The Rocks




Uliczki The Rocks




Jak dawniej wyglądało The Rocks





Niemal 'antyczne' schody ;)



A roślinność jest tu bujna wszędzie!



niedziela, 22 grudnia 2013

Święta pod palmami, czyli Wigilia w Australii





Białe święta antypodom nie grożą. Zwłaszcza w tym roku, gdyż jest on wyjątkowy - to najgorętszy rok w Australii od czasów, kiedy zaczęto robić pomiary temperatury, więc nie ma złudzeń, na śnieg nie ma co liczyć. Jedynym zimnym akcentem podczas świąt będą pewnie lody i zimne piwo – tak gorąco, że w przerwie między barszykiem a pierogami trzeba się czymś schłodzić, albo wypić albo wykąpać w oceanie. Ale pomimo gorąca mieszkańcy antypodów też chcą klimatu świat, więc już od końca października można było w sklepach usłyszeć ‘All I want for Christmas is you’, ‘White Christmas’. Jakoś to tak dziwnie się czułam stojąc i słuchając skocznych bożonarodzeniówek w szortach i japonkach w kolejce po barszcz. Jak już we wcześniejszych postach wspominałam, trudno ten dziwny klimat opisać, więc postanowiłam pokazać go na zdjęciach. Sydney przed Bożym Narodzeniem pełne jest choinek, ale z tą różnicą, że postrzegamy je nieco inaczej niż w Polsce, możemy się w ich cieniu schować przed palącym słońcem. Zwłaszcza korzystają z tego łążący po mieście Mikołaje. Nie jest łątwo paradować w czerwonym wdzianku z długą brodą w upał, więc cień choinki daje chwilowe wytchnienie. Najzabawniej wyglądają choinki i Mikołaje na plaży, o, tak jak tutaj na ‘pożyczonym’ zdjęciu: http://www.irishtimes.com/blogs/generationemigration/files/2011/12/bondi-jbeach-australia-christmas.jpg

A jak większość Australijczyków spędza te święta? Raczej nie przy suto zastawionym stole. Chętniej na plaży, na pikniku w parku, na wakacjach w Tajlandii czy na Bali. Jeżeli zostają w mieście, to raczej nie kolędują w gronie rodzinnym ale szykują się na gigantyczne wyprzedaże jakie mają miejsce w Boxing Day (26.12). Zamiast pielgrzymować do żłóbka Australijczycy pielgrzymują do sklepów, więc w tym świątecznym dniu widzimy niemal kilometrowe kolejki.



A co Australijczycy kupują sobie na prezenty? Ciepłe skarpety i czapki tak u nas powszechnie dawane z okazji świat tutaj raczej zupełnie niepraktyczne. Za to znaleźć można pod choinką nową deskę do surfingu, gift card na Skydiving przez plażę czy voucher na wspinaczkę po Harbour Bridge. Dla mnie, pomimo tego, że nie jestem już nowicjuszką na antypodach to tego rodzaju przypadłości ciągle jeszcze są egzotyką. Ale mam w tym roku szczęście – nie będę musiała spędzać Wigilii na plaży dbając o to, by nie opalić się na kolor barszczu. Będę obchodzić tradycyjne polskie święta. Już zostały mi przydzielone zadania wigilijne, mam kupić ser i lepić pierogi, więc ruszam w kierunku polskich sklepów w Down Under, tam nawet kupię mak na makowca.



Świąteczny market na The Rocks


Przyozdobione w świąteczne dekoracje centrum handlowe 'The Strand'


I z cyklu 'kolekcja choinek' na mieście:



Choinka na Martin Place


Choinka na The Rocks


Choinka na Darling Harbour



Nie da się ulepić bałwana? Nie szkodzi, zawsze można zrobić atrapę ;)



Jeden z pubów w Glebe


Australijskie prezenty ;)


U nas Mikołaj na sankach, tutaj na leżaczku z drinkiem


Deska do surfingu w otoczeniu ozdób świątecznych? A jednak...



Kolędy na plaży? Czemu nie! ;)


Hitem jest dla mnie mikolaj z kangurami...


albo kangury na choince ;)


I na koniec Hipstersanta!




środa, 18 grudnia 2013

Most Harbour Bridge – most który rośnie w dzień i maleje w nocy





Masywny Harbour Bridge jest widoczny z wielu części miasta, można rzecz, ze jest bardziej „obecny” w krajobrazie miasta niż Opera. Najlepiej podziwiać most albo siedząc w Opera Bar sącząc drinka, albo po drugiej stronie, przy Milsons Point (a już szczególnie w Nowy Rok, gdy można tam obejrzeć najbardziej widowiskowy pokaz sztucznych ogni). Gdy raz tak siedziałam sobie we wspomnianym Opera bar wpatrując się we wspaniale podświetlony monumentalny most mój rozmówca, Anglik, wyznał: „Ja nie wiem dlaczego wszyscy się tak podniecają tym mostem, przecież to jest kopia tego, który mamy w Newcastle!’. Nie zwlekając zbyt długo, wyciągnął swojego smartphona i wygooglowawszy ów most powiedział: ‘No i co, widzisz, taki sam prawie’ Faktycznie jest pewne podobieństwo, szczególnie te murowane boczne pylony. No ale to przysłowiowe ‘prawie’ robi jednak tę zasadniczą różnicę, most w Sydney jest dużo bardziej masywny, ten w Newcastle to kładka przez rzekę, tutaj na antypodach widać ten australijski rozmach. Ale potem sprawdziłam, że wzorcem dla tego mostu był nie tyle most z Newcastle co nowojorski Hell Gate Bridge, który rzeczywiście mocno przypomina ten australijski


Opera Bar

http://en.wikipedia.org/wiki/File:Tyne_Bridge.jpg http://en.wikipedia.org/wiki/File:Hell_Gate_Bridge_by_Dave_Frieder.jpg



Najwyższy na świecie, szósty pod względem długości, trudno w mieście przeoczyć taką budowlę. Pomimo tego, że ma ona zdecydowanie użytkowy charakter, to jest kolejną ikoną miasta. Co ciekawe, aż niemal 80% stali przywieziono z Anglii by umożliwić budowę tego smoka. Harbour Bridge ‘dźwiga’ cały ciężar komunikacyjny Sydney – pociągi, samochody, autobusy, rowery i pieszych. Swego czasu często jeździłam do North Sydney, co oznaczało prawie codzienną podróż metrem - pociągiem przez most z widokiem na Opera House. Po kilku tygodniach wciąż robi niesamowite wrażenie i absolutnie za każdym razem odrywałam oczy od książki by pogapić się z zachwytem na ten krajobraz z mostem w tle.



Historia Harbour Bridge, to coś więcej niż tylko historia mostu. Wybudowanie takiego olbrzyma w tamtych czasach, w tak młodym państwie stanowiło nie lada przedsięwzięcie. Od dawno planowano połączyć północną część miasta z centrum (pierwsze projekty Francisa Greenweya powstały już w 1815 roku), dopiero jednak w 1924 roku można było projekt zacząć realizować. W 1926 roku zaczęto stawiać pierwsze fundamenty. W ciężkim australijskim słońcu pracowało przy tym 1400 robotników przez okres ośmiu lat. Koszt (w zależności od źródeł liczy są nieco odmienne) przekroczył $4 – 6 mln, co w tamtym okresie stanowiło sporą część budżetu państwa. Warto dodać, że w dużej mierze przedsięwzięcie skredytowano i spłacano aż do 1988. Realizacja tego projektu przeżywała swoje wzloty i upadki, a główny architekt John Bradfield nie raz nazywany był ‘wizjonerem’ ze względu na rozmach budowy. Co ciekawe, z uwagi na wysokie temperatury wysokość mostu zmienia się – w ciągu dnia delikatnie wzrasta, w nocy kurczy się. 




Mieszkańcy Sydney pieszczotliwie nazywają go ‘coathanger’, ze względu na jego ‘wieszakowaty’ kształt. Świetną atrakcją jest wspinanie się na szczyt (bridge climbing), ale nieco kosztowną (średnio $250). Wciąż jest na mojej liście rzeczy do zrobienia, widok z góry jest ponoć nieziemski.

A tymczasem pakuję kocyk, piwo i książkę i biegnę posiedzieć pod mostem, o właśnie tutaj, skąd mamy taki oto widoczek (jakkolwiek w polskim wydaniu pójście pod most ma inny wydźwięk).



Na koniec 'zabytkowa' pocztówka:




Dodatkowo, dla zainteresowanych film dokumentalny dotyczący budowy mostu: http://www.youtube.com/watch?v=qviJYb6oGOg

sobota, 14 grudnia 2013

Ikony Sydney. Opera House – pokrojone kawałki pomarańczy




Nie ma najmniejszych wątpliwości, iż do najbardziej emblematycznych znaków rozpoznawczych Sydney zaliczyć należy Opera House przy Circular Quay, Harbour Bridge i Darling Harbour. Warto dodać, że wspomniane atrakcje znajdują się w niewielkiej odległości od siebie sprawiając, że idąc brzegiem zatoki widzi się wszystkie atrakcje jednocześnie. Nim przyjedzie się do Australii każdy już doskonale wie, jak wygląda Opera House. Ten charakterystyczny kształt budynku zaprojektowany na wzór pokrojonych kawałków pomarańczy w pewnym sensie jest tak głęboko rozpoznawalnym kształtem, że gdy po raz pierwszy widzimy Opera Hause mamy wrażenie, że świetnie ją znamy, jakbyśmy przez lata codziennie przejeżdżali obok niej autobusem do pracy. Budynek Opery umieszczany jest w rozlicznych rankingach architektonicznych, nawet tych najbardziej absurdalnych jak ten, w którym ustala się, która z budowli jest ‘sexy’. Niestety tutaj Opera Hause nawet nie stoi na podium, bo zajmuje dopiero piąte miejsce w kategorii ‘top 10 sexiest buildings’ http://www.virtualtourist.com/press-center/sexybuildings).



A jak to się wszystko zaczęło? Mimo planów rozwoju, ogromnych pieniędzy przeznaczanych na rozkwit miasta w latach 50-tych, Sydney wciąż było w cieniu Melbourne. Jak daleką prowincją w tym okresie było Sydney świadczyć może fakt, że Sydney dysponowało ówcześnie tylko 800 pokojami hotelowymi, bary zamykano o 18, a w miejscu, gdzie dziś stoi słynna Opera znajdowała się zajezdnia tramwajowa. W związku z tym, iż Sydnesiders mieli dość życia w cieniu Melbourne, postanowiono zmienić oblicze miasta. Pierwszą zmianą jaka miała nastąpić było wybudowania hali koncertowej. Władze miasta chcąc podkreślić wagę zmian ogłosiły sowicie wynagradzany konkurs na projekt architektoniczny. Konkurs na plan sali koncertowej był jednak wciąż nierozstrzygalny, bo zgłaszane projekty nie zadawalały decydentów, albo były zbyt banalne, albo zbyt nowatorskie. Z tego tez powodu odrzucono pierwotnie projekt Duńczyka Jorna Utzona. Co prawda od początku wydawał się wspaniały, odważny ale niestety również i problematyczny. Zastanawiano się przede wszystkim, czy da się zrealizować taką bryłę budynku. Co innego zaprojektować a co innego ją wybudować. Najbardziej kłopotliwy do wybudowania okazał się dach. Po długich debatach zdecydowano się na realizację projektu Duńczyka. Od samego początku jednak, potwierdziły się obawy wykonawców, sama budowa dachu, pomimo priorytetu budowy i licznych ekip wykonawczych zajęło aż pięć lat (warto dodać, że całość przedsięwzięcia miała zająć nie więcej niż 6 lat). Okazało się, iż projekt był ambitniejszy niż ówczesne możliwości inżynieryjne, miesiącami próbowano znaleźć sposób, jak konstrukcyjnie można ułożyć więźbę dachową. W końcu jednak udało się, ale koszty przekroczyły pierwotne szacunki aż o 14 razy, co w efekcie osiągnęło sumę ponad $100 milionów (kwota w latach 60 niewyobrażalna).



Pomimo tego, że budynek jest jednym z cudów architektonicznych, to należy pamiętać, że powstał z ambicji dość dziwacznych. W kraju, w którym zdecydowana większość mieszkańców woli rozmawiać o modzie plażowej i deskach do surfingu wydano krocie na wybudowanie najdroższej opery świata, to tak jakby w Polsce wybudować stadion do krykieta. Potrzebna ta opera Australijczykom jak rybie ręcznik. Ale budynek powstał, w pierwszej kolejności chwalono jego bryłę, nowatorskie rozwiązania architektoniczne, położenie, ale mało kto mówił, po co ten budynek, jakie jest jego przeznaczenie. Co interesujące, architekt, Jorn Utzon nigdy nie miał okazji podziwiać swego dzieła po zakończeniu jego budowli. Pod koniec powstawania Opery został wykluczony z projektu, a następnie przyłapano go na lotnisku w Sydney ze sporą ilością materiałów pornograficznych – w efekcie został poproszony o wyjazd z kraju i nie wracanie więcej na Antypody. Dalszy nadzór architektoniczny powierzono jego synowi architekta, Jan Utzon, do dziś dogląda wszystkich renowacji mających miejsce w Opera House. Oficjalne otwarcie nastąpiło w 1973 roku przy udziale królowej Elżbiety. Dziś, jest to niewątpliwie największa atrakcja miasta, która od 2007 znajduje się na liście zabytków UNESCO. I trudno się dziwić - wygląda ona wspaniale z daleka. Kiedy jednak wbiega się po schodach już do samego budynku magia jakby słabła. Wtedy to możemy dostrzec, że biała fasada obłożona jest płytkami ceramicznymi, które notorycznie odpadają, odsłaniając jakby „skórę”, szary, szorstki beton. Same płytki przypominają nieco wystrój łazienki z lat 60. Ale pomimo braków ekscytacja budowlą towarzyszy od początku – te słynne niekonwencjonalne łuki, widok z góry na Circular Quay, schody, fioletowy i czerwony dywan. Z dywanem wiąże się groteskowa historia – Luciano Pavarotti goszcząc w Opera House miał przewidzianą konferencję prasową w foyer, gdzie ułożono fioletowy dywan. W związku z tym, iż we Włoszech jest to kolor przynoszący pecha i kolor żałobny, śpiewak odmówił, twierdząc, że na fiolecie nie będzie rozmawiał. Co było robić, każda gwiazda ma swoje wymogi, nie było wyboru – konferencję trzeba było przenieść piętro wyżej na czerwony dywan, tam już uśmiechnięty Luciano brylował wśród dziennikarzy. Wnętrza sal koncertowych i teatralnych robią wrażenie, niemal namacalnie można było poczuć wyjątkowość tego miejsca, w końcu odbywają się tam z reguły nie byle jakie wydarzenia, ale też Opera gościć potrafi Kanye West czy Katie Perry.

Poniżej zdjęcia z wnętrza gmachu - niezły widok mają...






Sama sala koncertowa robi wielkie wrażenie – wspaniała scena, ciekawe rozwiązania akustyczne i te organy! Ciekawostka – okazało się, iż tylko 9 Australijczyków potrafi na nich grać…a niech to!

Dziś jest to niewątpliwie najbardziej rozpoznawalna budowla Australii, w której to ma miejsce aż 3 tysiące wydarzeń kulturalny rocznie. Do jednych z najbarwniejszych wydażeń należy Vivid Festiwal, podczas którego Opera zamienia się w jeden olbrzymi ekran (nwet wtedy doklejają brakujące płytki na elewacji).

No tak. I oczywiście sklep z pamiątkami...





Dla zainteresowanych linki: 
http://www.youtube.com/watch?v=vZljVZ1vc4c – Projekcje na dachu Opery (Vivid Festival)
  http://www.youtube.com/watch?v=d24LRwTx4Pw - film pokazujący budowę Opery



niedziela, 8 grudnia 2013

Sydney – od koloni karnej do nowoczesnego city




Spór o to, które miasto na świecie jest najpiękniejsze jest tak samo trudny jak szukanie najpiękniejszej kobiety. To, co się odnosi do sfery subiektywnych gustów, nie może podlegać żadnym rankingom. Ale faktem jest, że jeżeli chcielibyśmy tego rodzaju ranking stworzyć, to Sydney będzie niemal zawsze wymieniane wśród faworytów do najpiękniejszego miasta. To miasto zawsze wygląda dobrze – środek tygodnia, weekend, druga w nocy, piąta rano, lato czy zima, to miasto jest żywe, głośne, piękne. Mój Wrocław, urokliwy i magiczny w listopadową zawieruchę przypomina niestety kolonię karną, mimo swojego uroku. Sydney olśniewa cały rok. Posiada tak wiele walorów, że trudno je wymienić: nazywane jest miastem stu plaż, miastem świateł, miastem przedziwnej architektury, miastem tyglem. Jest to jedno z najbardziej wielokulturowych aglomeracji świata, gdzie mieszają się wpływy europejskie, azjatyckie i latynoamerykańskie. Z uwagi na swoje nadmorskie położenie zawsze wzbudzało zachwyt i zazdrość przybyszy, że nie mają takich urokliwych miejsc u siebie. Sydney jest miastem portowym – miejskie promy są traktowane jak metro, pływanie promem jest dla mieszkańców czymś zupełnie naturalnym, jak jazda autobusem czy tramwajem. Sydneysiders (mieszkańcy miasta) są w nim z reguły zakochani i uważają, że jest to niekwestionowane centrum całego kontynentu. Miasto, które ma prawie 5 milionów mieszkańców jest niewątpliwie najpopularniejszym miejscem w Down Under. Wielu turystów zanim przyjedzie do Australii jest przekonanych, iż jest to stolica Antypodów. A tu niespodzianka –stolicą jest nijaka, nudna i zaprojektowana typowo dla funkcji administracyjnych Canberra. Czemu? W związku z niegdysiejszą rywalizacją, która miała miejsce pomiędzy Sydney i Melbourne. Mieszkańcy tych dwu aglomeracji toczyli spór o wyższość miast nad sobą, gdyby nie Canberra kto wie, czy nie skończyło by się wojną podjazdową surferów. Dlatego postanowiono stolicę wybudować od fundamentów pośrodku tych dwóch aglomeracji (sprawiedliwie, by każdy miał taką samą odległość do urzędów). Trochę tak samo jak w przypadku Rio de Janeiro i Sao Paulo – nie mogli się dogadać, wybudowali więc Brasilię. A w Down Under tak właśnie powstała administracyjna Canberra. Nikt jej nie lubi– a już szczególnie mieszkańcy Sydney lub Melbourne, mieszkaniec Canberry na pewno jest urzędnikiem albo pracuje w tutejszym urzędzie skarbowym, takie jest powszechne przekonanie. Nie da się przyjechać do Australii i nie zobaczyć Sydney. Ale co ciekawe, da się mieszkać w Australii i nie widzieć Sydney przez całe życie. Gdy Sydneysider dowiaduje się, że ktoś nie mieszka w Sydney, a na przykład w tropikalnym Cairns ze zdziwieniem na niego patrzy jak na skazańca odbywającego karę na zsyłce, patrzy i pukając się w czoło pyta: Co Ty tam robisz? Jesteś tam za karę? Toż tam nic nie ma!’. Zabawne, iż Sydneysiders nie bardzo wyobrażają sobie życie w Australii poza Sydney. Z kolei Ci, którzy mieszkają np. w Darwin patrzą się na mnie jak na dziwologą, gdy niedowierzając pytam ‘dlaczego nie byli nigdy w Sydney’. ‘A po co tam jechać, to tylko spęd turystów, drogo jak diabli i oprócz tej całej kiczowatej opery nie ma tam nic ciekawego do roboty’. Niemal biblijnie parafrazują zdanie: a co dobrego może być z Nazaretu? Tylko, że zamiast Nazaretu wymieniają Sydney. Cóż, jak widać zdania co do sydneyocentryzmu są podzielone na antypodach. Niewątpliwie, Sydney jest w pewnym sensie ‘przereklamowane’ i bardzo turystyczne. Chodząc ulicą po centrum wydaje się, że jest ich (turystów) całe mnóstwo, ale patrząc na statystyki nie jest znowuż ich aż tak wiele - ilość odwiedzających Sydney to około 10 milionów turystów rocznie (zarówno tych z zagranicy jak i z innych części Australii), gdzie w takim Nowym Jorku liczba wynosi około 47 milionów, nie mówiąc o Toskanii czy Paryżu.



Sydney to najstarsze australijskie miasto (wspomina się o pierwszych osadnikach już w 1788). Osada początkowo było kolonią karną. To tu w 1770 przybył kapitan Cook i postanowił utworzyć drugą Anglię. Szybko okazało się, że nowa ziemia stanie się czymś więcej aniżeli tylko kolonią karną. Najstarszą częścią miasta jest The Rocks - piękna, magiczna z urokiem zabytków, których tutaj wiele nie ma. To właśnie tutaj, gdzie początkowo znajdywały się tylko baraki dla więźniów zaczęto budować szpitale, kościoły, teatry, szkoły i sklepy, a samo miasto zaczęło od tego punktu niemal puchnąć i się rozrastać. Prócz kryminalistów stopniowo inicjowano transporty wolnych osadników, na początek do nadzoru nad skazańcami ale z czasem, widząc walory klimatu i miasta, zaczęli zjeżdżać kupcy, sklepikarze, awanturnicy, szukający przygód i łatwego życia. Miasto szybko zmieniło swe oblicze. Koniec ery kolonii karnej i gorączka złota z lat 50tych XIX wieku pozwoliło miastu na niesamowity rozwój i otwarcie się na przybyszy z różnych części świata. I tak do dziś, bez wojen i większych konfliktów żyją sobie Sydneysiders. Ciekawym świadectwem dotyczącym miasta są wywiady z jego mieszkańcami, które można znaleźć tutaj http://www.sydneyoralhistories.com.au/ Warto też obejrzeć też krótki filmik nakręcony w Sydney w latach 70 tych http://www.youtube.com/watch?v=mluSCgXb-jM



Co prócz Opera House, Harbour Bridge, starej części miasta The Rocks, olśniewających parków, genialnych plaż i pięknego Darling Harbour rzuca się najbardziej w oczy? Chyba to, że mnóstwo tu businessmenów w garniturach, sporo biegających i wiele ludzi leżących lub łażących po zawsze zielonych parkach. Faktem jest, iż Sydney jest ‘stolicą finansową’ Antypodów – to tutaj swoje siedziby mają największe korporacje i firmy. To tutaj dzieję się to wszystko, co klasyfikowane jest jako ‘ważne’. Co zabawne, mieszkając tutaj wydaje się na początku, że to miasto jest ogromne. Szybko jednak okazuje się, że wystarczy zlokalizować kilka największych ulic Sydney (George Street, Elizabeth Street York Street oraz Kent Street) i punktów orientacyjnych (Town Hall, Martin Place, Central Station czy choćby wysoki Westfield, który widać niemal z każdej części city) aby poruszać się już w miarę swobodnie, bez ciągłego spoglądania w mapę. Z rozmów jakie przeprowadzałam z innymi, to ‘normalnym ludziom’ zajmuje to kilka dni, a mi zabrało to aż ….kilka miesięcy. Ale co poradzić na to, jak ma się fatalną orientację w przestrzeni. Ja do dziś z trudem trafiam w nowym mieszkaniu do kuchni czy dużego pokoju. Ta moja “bezorientacja” zaczyna irytować – ilość ‘przedmieść’ (suburbs), których jest aż 649 (!) sprawia, że do dziś mam trudności ze znalezieniem konkretnego adresu – niby wielkie szerokie ulice, ale wszystko jakoś pomieszane i nieczęsto pozbawione logiki urbanistycznej. Samo ‘city’, czyli CBD (central business district) to około 3 km samego centrum miasta, reszta już nie podpada pod ‘Sydney’ ale jest to np. Ultimo, Chippendale, Chastwood, Redfern czy Parramatta. O tych największych atrakcjach miasta napiszę osobno, sporo bowiem interesujących faktów można przytoczyć w odniesieniu do Opera House, Harbour Bridge, Darling Harbour, Manly czy Botany Bay. Ale osobiście uważam, że obok tych ‘turystycznych’ spotów, jest wiele ciekawych miejsc w mieście – często, schodząc z turystycznych ścieżek wolę łazić z plecakiem i aparatem po bocznych ulicach i odkrywać Sydney, o jakim przewodniki milczą. Nie będzie przesadą, jeśli wyznam, że naprawdę lubię to miasto. Jest duże, piękne i wciągające. Sporo uliczek, w których aż miło zabłądzić, wiele klimatycznych kafejek i do tego wspaniałe plaże i parki, trasy biegowe, zatoka. Często można iść gdzieś po jakiejś mniej znanej części miasta i zawsze po drodze znajdzie się coś ciekawego – a to jakaś mała galeryjka sztuki, a to kafejka z muzyką na żywo. Warto dodać, że nie ma tu typowego dla miast w Polsce ‘rynku’ – wszystko jest porozrzucane, właściwie każde przedmieście ma takie swoje ‘centrum’ pod postacią głównej ulicy. Zresztą, wystarczy pojechać pociągiem 10 minut za miasto – np. takie Ashfield- i już mamy zupełnie inny, taki ‘małomiasteczkowy’ klimat. Spokojnie, nieśpiesznie, jakoś tak trochę niedzielnie. Wystarczy oddalić się o godzinę od city i już widać kangury skaczące jak na sprężynkach przy drodze.


Darling Harbour


Lavender Bay


Darling harobur


'Oko' Sydney - Westfield



Hyde Park w samym city


Piękne Newtown


Terrace houses w Ultimo (niedaleko Darling Harbour)


Zatoka przy Milsons Point


Blackwattle Bay, Glebe


Abercrombie Street z widokiem na central park




Przedmieścia - Ashfield


Przy Bondi Beach


Delikatne rozczarowanie może przynieść życie noce – bardzo wiele miejsc zamykanych jest o już o 2, 3 w nocy. Niewiele dzieje się w środku tygodnia, ‘żywe’ są zwykle tylko weekendy. Rzadko można posiedzieć gdzieś do rana (no może z wyjątkiem pubów w Kings Cross, najbardziej ‘imprezowej’ dzielnicy miasta). Ale dla chcącego poimprezować Polaka nic trudnego – zawsze znajdą się miejsca, gdzie można się napić i bawić aż do świtu. Trzeba się będzie trochę naszukać i wykosztować (alkohol w Down Under jest bardzo drogi, pewnie w myśl zasady: chcesz się bawić po godzinach to płać). Do moich ulubionych miejsc w Sydney należą te, które ktoś mógłby uznać za niepozorne. Spokojna Bronte beach, całe przedmieście Newtown, gdzie mnóstwo kafejek wartych odwiedzenia, sporo sklepów z niesamowicie oryginalnymi rzeczami (głównie retro) i ciekawi (również z wyglądu) ludzie wałęsający się po ulicach… Jak już o kawiarniach mowa, to do moich ulubionych należy kawiarnio – księgarnia Sappho na Glebe (dla chętnych link http://www.sapphobooks.com.au/index.html) z uroczym dziedzińcem otoczonym roślinami, gdzie serwują pyszną herbatę i zapomina się o tym, że jest się w ruchliwej aglomeracji. Kolejnym miejscem są zaułki w Royal Botanic Gardens – jest pięknie i spokojnie, można wyłożyć się na trawie z książką i zapomnieć o całym świecie. Do przyjemnych należy też Cremorne Point – wystarczy 15 min promem i już jesteśmy po drugiej stronie miasta, skąd możemy podziwiać skrzące się od słońca centrum. Idealne na spacery, piknik albo na zwykłe zasiedzenie się na ławce. Fajnie też biegać wieczorami po Darling Harbour – za każdym razem doceniam piękno tej części Sydney i cieszę się, że mam okazję mieszkać w pobliżu tego miejsca. Lubię też chodzić po galeriach sztuki, Museum of Contemporary Art i Hazelhurst Gallery czy Australian Centre for Photography. Zawsze coś ciekawego i inspirującego. Słowem – Sydney jest miejscem, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Piękne i turystyczne, kosmopolityczne i zatłoczone, zawsze żywe. Zawsze olśniewające, inspirujące i ciekawe. Jestem pewna, kto choć raz zamieszka w Sydney, będzie miał już kłopot do końca życia, by zamieszkać w innym mieście…na przykład w Kielcach czy Radomiu.


Circular Quay i 'turyści'


Instalacja outdoor galerii Ambush


Jeden z 'tych'magicznych sklepów w Newtown