czwartek, 30 października 2014

Weekendowe wyjazdy poza Sydney. W raju z kangurami - Morisset Park


Mieszkając w Australii raczej nie da się nie zobaczyć kangurów. To tak jakby mieszkać w Polsce i nie widzieć gołębia albo kota. W Australii kangurów jest i sporo na polanach, w parkach, lasach, farmach. Zwykle jednak nie bardzo da się je pogłaskać i zrobić sobie z nimi słodką fotkę.
Wiele razy więc podczas moich podróży widziałam skaczące kangury w środowisku naturalnym i te w Zoo. Nie miałam jednak okazji pojechać w miejsce, gdzie można je karmić, pogłaskać i ewentualnie poskakać z nimi. To zabawne, jak dla nas Europejczyków to szczyt egzotyka, a dla wielu Australijczyków to zwierzę jak każde inne, na dodatek trochę szkodnik… I gdy podekscytowana tłumaczyłam moim znajomym Aussie jak to udało mi się zobaczyć kangura to oni tylko pukali się w czoło i mówili – gdy mieszka się trochę dalej od city to te skaczące jak na sprężynach cholery pałętają się po farmie i ogrodzie…czym tu się ekscytować? No cóż, ja bym się pewnie też nie podniecała królikiem polskim, kozą czy kurą…

Ale wracając do kangurów. Najpierw wybrałam się do Blactown Wildlife http://www.featherdale.com.au/, gdzie można było zobaczyć wombaty, koale, kangury, diabły tasmańskie. Nakarmiłam wallabies, pogłaskałam kangury. Przeżycie było naprawę przyjemne, prócz oglądania pięknych zwierzątek można było posłuchać kilka pogadanek na ich temat, porobić zdjęcia. Naprawdę warto wybrać się w to miejsce – to tylko 40 min od centrum Sydney, a mamy gwarancję obcowania ze zwierzętami niemal cały dzień, nie ma tam wielkiego napływu turystów, to zupełnie inne przeżycie niż wizyta w Zoo.

Pobyt w Blacktown był naprawdę przyjemny, tym niemniej wciąż miałam niedosyt australijskiej zwierzyny. Marzyło mi się, by pojechać w miejsce, gdzie kangury nie są nigdzie trzymane, gdzie można zobaczyć je w środowisku naturalnym. I usłyszałam o miejscu niedaleko Sydney gdzie można je zobaczyć.

Polecono pojechać mi do Morisset Park, który jest położony przy jeziorze Macquarie i jest oddalony mniej więcej 100km na północ od Sydney. Dojazd tam komunikacją miejską pochłania sporo czasu (jakieś 3, 5 h w jedna stronę), postanowiliśmy więc wybrać się tam samochodem (około 1, 45 min autem). Mieliśmy drobne problemy ze znalezieniem tego miejsca, ale udało się. Dotarliśmy na miejsce (co zabawne, okazało się, że tuż obok znajduje się wielki szpital psychiatryczny). W związku z tym, że pojawiliśmy się tam koło południa, wszystko wskazywało na to, że kangury pochowały się przed słońcem (wiosna, a już mamy ponad 27 stopni). Już zaczęłam rozpaczać i narzekać, że cały wyjazd na marne…wystarczyło jednak pojeździć trochę i okazało się, że zwierzęta wylegiwały się spokojnie w cieniu, kilka z nich nawet przebiegło nam przez drogę. Wysiedliśmy z samochodu i ostrożnie zaczęliśmy iść w kierunku kangurów. Te niezrażone (zwykle dość szybko uciekają) czekały na nas, jak gdyby było to zupełnie normalne dla nich obcować z ludźmi. Gdy tylko wyciągnęliśmy z torby owoce te już bez zbędnych ceregieli dały się głaskać, karmić i robić zdjęcia. 








To było właśnie to! W końcu znaleźć je na dziko, niepilnowane przez nikogo, wylegujące się z małymi pod drzewem… Nasze kangury były bardzo przyjacielskie. Te z małymi w torbie były nieco ostrożniejsze, trzymały się na dystans, ale wiele z nich śmiało wyjadało nasze owocowe rarytasy. Gdy już odjeżdżaliśmy, jeden nawet chciał nam włazić do samochodu gdy zobaczył jedzenie…





Zdecydowanie warto pojechać tam na jednodniową wycieczkę (lepiej z wycieczką niż przymusowo do szpitala psychiatrycznego) by zobaczyć kangury, zrobić sobie przyjemny piknik nad jeziorem i być może natknąć się na kilku spacerowiczów ze szpitala psychiatrycznego…