środa, 26 listopada 2014

Cockatoo Island, czyli gdzie schronić się przed upałem sydnejskim



Gdy w Sydney zaczyna robić się za gorąco, przyjemnie jest wskoczyć na prom i uciec na małą wyspę w pobliżu miasta. Owo miejsce nazywa się Cockatoo Island - by tam dotrzeć wystarczy złapać prom na stacji Circular Quay lub Darling Harbour i już w ciągu 10 minut jesteśmy na miejscu. Nim pojechałam na Cockatoo wiedziałam tylko, że była to niegdyś kolonia karna dla zesłańców z Europy (wspomina się głównie o Norfolk Island). Jak się okazało, od końca XIX wieku była to największa w Australii stocznia a następnie placówka, gdzie konstruowano i naprawiano statki (szczególnie w okresie pierwszej i drugiej wojny światowej). Dla zainteresowanych historią wysypy więcej na ten temat w poniższym linku:
http://www.cockatooisland.gov.au/about/history





Ogromne wrażenie zrobiły na mnie pozostałości po wielkich halach produkcyjnych, fragmenty statków, dźwigów, wysięgników. Klimat wyspy jest taki trochę postindustrialny – zardzewiałe maszyny, wielkie hale, skały, palmy, szum oceanu i to niemalże wszechobecne gdakanie mew, jakby przypominające wersy z Koheleta: wszystko przemija. I to wszystko ze wspaniałym widokiem na most i Balmain (jedna z dzielnic Sydney). 




Na wyspie nie mieszka nikt, ale oczywiście pomyślano o turystach i niesamowitą popularnością cieszy się kamping na wyspie. Co ciekawe, za kawałek miejsca na ziemi i namiot płacimy aż $150 (wersja droższa) i $99 (wersja tańsza). Cóż…cenią się cenią, pewnie dlatego, że od 2010 wpisano ich na listę UNESCO (World Heritage Site). Jest też wersja luksusowa – Heritage Holiday House (przyznam, że nie prezentował się najlepiej) za $895 za noc…podziwiam ludzi, którzy płacą takie pieniądze na bardzo średnie warunki tylko po to, by przespać się na ‘słynnej wyspie’.



Jest też oczywiście pub, który ma klimat ‘tropikalnej imprezowni’ – leżaczki, palmy i wspaniały widok na Harbour Bridge. 



Na wyspie obecnie organizuje się różnorakie wydarzenia kulturalne (od słynnego Biennale Sydney aż po zwyczajne warsztaty fotograficzne etc.) Można też zarezerwować sobie to miejsce na ślub, konferencje, imprezę świąteczną…dla każdego coś się znajdzie.
Przyznam, że przyjemnie w taki upalny dzień było wybrać się do miejsca, gdzie wiało niesamowicie (nie wiem, czy to taki dzień był, czy zawsze tak zawiewa, ale ochłoda była wspaniała) i gdzie można popijać drinki z palemką z widokiem na Sydney. Trzeba tylko pamiętać by się nie zasiedzieć i by zdążyć na ostatni prom bo inaczej to kłopot jest…

wtorek, 11 listopada 2014

Kiama – w poszukiwaniu największej na świecie tryskającej wody



Do Kiamy wybraliśmy się w piękny słoneczny dzień. Tym razem również zdecydowaliśmy się na samochód, mimo tego, że transport miejski proponował podróż dwugodzinną (dokładnie tyle samo co samochodem). To małe miasteczko oddalone o 120 km na południe od Sydney. Położone jest w bardzo ładnej i malowniczej okolicy. Jadąc w stronę Kiany trochę ma się wrażenie, że przejeżdża się przez takie ‘senne’ miasteczka. Oznacza to jedno – ludzie są zrelaksowani, życie toczy się powoli a pogoda i piękno przyrody dopełniają całą resztę. Błędem jest stwierdzenie, że nie ma tam zbyt wielu rzeczy do zobaczenia/zrobienia, a miejsce słynie głównie z ‘blowhole’, czyli szczeliny w skałach przy oceanie, gdzie przy dobrych warunkach można zobaczyć spektakularnie tryskającą na wiele metrów w górę wodę. Są piękne puste plaże, ścieżki do spacerowania przy oceanie (Kiama Coast Walk), przyjemne knajpki i restauracje, mnóstwo fantastycznych miejsc na piknik, lasy, słodkie domki z XIX wieku, urocze sklepiki i markets.

Gdy przeglądałam mapę moją uwagę przykuła spora liczba aborygeńskich nazw miasteczek- Minnamurra, Gerringong, Jamberoo, Gerroa…to tylko przykład kilku. Sama nazwa Kiama jest też aborygeńska i oznacza ‘gdzie morze produkuje dźwięki’ – w sposób oczywisty odnosi się to do słynnego ‘whooosh’ wody tryskającej z wgłębienia w skale. 

Gdy dotarliśmy do tego turystycznego miejsca (największa na świecie naturalnie tryskająca wodą szczelina w skałach) wiało dość mocno, wszystko wskazywało więc na to, że będzie porządnie tryskać. Niestety po 20 minutach oczekiwania nie pojawiło się nic spektakularnego. 





Zawiedzeni postanowiliśmy wybrać się do mniejszego ‘blowhole’ tzw. Little Blowhole. Wyczytaliśmy, że mimo tego, iż jest to rozmiarowo mniejsza szczelina, to właściwie jest ona ‘pewniejsza’ i warto pojechać ją zobaczyć. To co przeczytaliśmy potwierdziła starsza pani spacerująca z pieskiem, która dziwiła się, że tyle ludzi marnuje tutaj czas zamiast zobaczyć tę mniejszą dziurę w skale. Tak też uczyniliśmy, zajęło nam to jakieś 8 minut autem (Tingira Crescent).

W porównaniu do prawowitej ‘blowhole’ jej młodsza siostra była faktycznie mała, ale co było jej główną zaletą – była mniej znana (spotkaliśmy tam tylko dwie osoby) i faktycznie tryskała. Nie minęło nawet kilka minut od naszego przyjazdu a już mogliśmy zobaczyć pięknie tryskającą wodę… Widok naprawdę wspaniały. Niby niewiele, ot, buchająca woda, a jednak tak przyjemnie na to popatrzeć…






Spędziliśmy tam z dobre półgodziny zachwycając się tym pięknem natury, potem udaliśmy się na plaże powygrzewać w to wiosenne popołudnie (25stopni) i wieczorem wróciliśmy do Sydney.
Naprawdę miła okolica, warto zatrzymać się tam na nieco dłużej niż tylko jeden dzień (niestety nas trochę gonił czas), pochodzić, pozwiedzać. Pogapić się w zachód słońca, odpocząć z kieliszkiem wina w jednej z przyjemnych knajpek. Spokój i odpoczynek tak niedaleko od głośnego i ruchliwego Sydney…zdecydowanie polecam!



czwartek, 30 października 2014

Weekendowe wyjazdy poza Sydney. W raju z kangurami - Morisset Park


Mieszkając w Australii raczej nie da się nie zobaczyć kangurów. To tak jakby mieszkać w Polsce i nie widzieć gołębia albo kota. W Australii kangurów jest i sporo na polanach, w parkach, lasach, farmach. Zwykle jednak nie bardzo da się je pogłaskać i zrobić sobie z nimi słodką fotkę.
Wiele razy więc podczas moich podróży widziałam skaczące kangury w środowisku naturalnym i te w Zoo. Nie miałam jednak okazji pojechać w miejsce, gdzie można je karmić, pogłaskać i ewentualnie poskakać z nimi. To zabawne, jak dla nas Europejczyków to szczyt egzotyka, a dla wielu Australijczyków to zwierzę jak każde inne, na dodatek trochę szkodnik… I gdy podekscytowana tłumaczyłam moim znajomym Aussie jak to udało mi się zobaczyć kangura to oni tylko pukali się w czoło i mówili – gdy mieszka się trochę dalej od city to te skaczące jak na sprężynach cholery pałętają się po farmie i ogrodzie…czym tu się ekscytować? No cóż, ja bym się pewnie też nie podniecała królikiem polskim, kozą czy kurą…

Ale wracając do kangurów. Najpierw wybrałam się do Blactown Wildlife http://www.featherdale.com.au/, gdzie można było zobaczyć wombaty, koale, kangury, diabły tasmańskie. Nakarmiłam wallabies, pogłaskałam kangury. Przeżycie było naprawę przyjemne, prócz oglądania pięknych zwierzątek można było posłuchać kilka pogadanek na ich temat, porobić zdjęcia. Naprawdę warto wybrać się w to miejsce – to tylko 40 min od centrum Sydney, a mamy gwarancję obcowania ze zwierzętami niemal cały dzień, nie ma tam wielkiego napływu turystów, to zupełnie inne przeżycie niż wizyta w Zoo.

Pobyt w Blacktown był naprawdę przyjemny, tym niemniej wciąż miałam niedosyt australijskiej zwierzyny. Marzyło mi się, by pojechać w miejsce, gdzie kangury nie są nigdzie trzymane, gdzie można zobaczyć je w środowisku naturalnym. I usłyszałam o miejscu niedaleko Sydney gdzie można je zobaczyć.

Polecono pojechać mi do Morisset Park, który jest położony przy jeziorze Macquarie i jest oddalony mniej więcej 100km na północ od Sydney. Dojazd tam komunikacją miejską pochłania sporo czasu (jakieś 3, 5 h w jedna stronę), postanowiliśmy więc wybrać się tam samochodem (około 1, 45 min autem). Mieliśmy drobne problemy ze znalezieniem tego miejsca, ale udało się. Dotarliśmy na miejsce (co zabawne, okazało się, że tuż obok znajduje się wielki szpital psychiatryczny). W związku z tym, że pojawiliśmy się tam koło południa, wszystko wskazywało na to, że kangury pochowały się przed słońcem (wiosna, a już mamy ponad 27 stopni). Już zaczęłam rozpaczać i narzekać, że cały wyjazd na marne…wystarczyło jednak pojeździć trochę i okazało się, że zwierzęta wylegiwały się spokojnie w cieniu, kilka z nich nawet przebiegło nam przez drogę. Wysiedliśmy z samochodu i ostrożnie zaczęliśmy iść w kierunku kangurów. Te niezrażone (zwykle dość szybko uciekają) czekały na nas, jak gdyby było to zupełnie normalne dla nich obcować z ludźmi. Gdy tylko wyciągnęliśmy z torby owoce te już bez zbędnych ceregieli dały się głaskać, karmić i robić zdjęcia. 








To było właśnie to! W końcu znaleźć je na dziko, niepilnowane przez nikogo, wylegujące się z małymi pod drzewem… Nasze kangury były bardzo przyjacielskie. Te z małymi w torbie były nieco ostrożniejsze, trzymały się na dystans, ale wiele z nich śmiało wyjadało nasze owocowe rarytasy. Gdy już odjeżdżaliśmy, jeden nawet chciał nam włazić do samochodu gdy zobaczył jedzenie…





Zdecydowanie warto pojechać tam na jednodniową wycieczkę (lepiej z wycieczką niż przymusowo do szpitala psychiatrycznego) by zobaczyć kangury, zrobić sobie przyjemny piknik nad jeziorem i być może natknąć się na kilku spacerowiczów ze szpitala psychiatrycznego…


poniedziałek, 1 września 2014

Weekendowe wyjazdy poza Sydney – część druga Blue Mountains

Kolejne miejsce blisko Sydney, w które warto się wybrać. To tylko 2h drogi pociągiem na zachód (ponad godzinka autem). Jadąc pociągiem wysiadamy albo w Leura albo w Katoomba – w zależności od tego co planujemy zwiedzać. A jest tam co robić – wspaniałe trasy do chodzenia po górach, nawet wspinaczka, wodospady, jaskinie i miejsca piknikowe. Dodatkową zaletą tego miejsca jest to, że prócz słynnego lookout ‘Echo Point’ nie widzimy na naszej drodze zbyt wielu turystów (tak tak, znów te autokary z Azjatami i ich sprzętami fotograficznymi), bo w tej przestrzeni to się wszystko zgrabnie gubi. Jeśli więc chcemy ciszę i spokój to z pewnością znajdziemy to w Górach Błękitnych. 






Góry Błękitne swoja nazwę zawdzięczają eukaliptusom wytwarzającym olejki, które tworzą niebieskawą powłokę unoszącą się nad górami kreując złudzenie, iż góry mają odcień niebieski. To naprawdę bardzo przyjemna odskocznia od miasta – góry, zieleń i spokój. Na dodatek błękitna poświata nad tym wszystkim. Góry błękitne znajdują się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Powierzchnia całego parku narodowego to ponad 11,000 km 2. Co ciekawe, to jedyne miejsce tak blisko Sydney (prócz Snowy Mountains) gdzie w zimie zdarzają się opady śniegu (ciekawe czy śnieg ma błękitny odcień?). W związku z tym popularna w całej Australii tradycja ‘Christmas in July’ – czyli świąteczne kolacje i choinki w lipcu, staje się pewnie bardziej uzasadniona.

Wracając jednak do Blue Mountains - najpopularniejszą atrakcją są oczywiście Three Sisters, czyli trzy siostry widoczne m.in. z Echo Point (dlatego jest tam tak tłoczno). Można zejść na sam dół po schodach do jednej z sióstr. Schodzi się po tych stromych schodach całkiem fajnie, ale wchodzi już trochę gorzej… Te trzy sąsiadujące ze sobą szczyty skalne, liczą kolejno 922, 918 i 906 metrów wysokości, Aborygeńska legenda głosi, iż są to zaklęte w skały trzy młode siostry odznaczające się niezwykłą urodą: Meehi, Wilmah i Gunnedoo, pochodzące z plemienia Katoomba. Ojciec chcąc ochronić córki przed potworem zaklął je w skały. I tak już zostały. 

Prócz trzech sióstr godne polecenia są wodospady. Jest ich dość sporo, ale szczególnie warte obejrzenia są Wenworth Falls - naprawdę robią wrażenie! 





Miasteczko Leura (wymawia się ‘lura’ co brzmi dość zabawnie z języku polskim) też ma do zaoferowania wodospady (Leura Cascades). Prócz tego jednak sporo małych kawiarni i restauracji oraz przepiękne ogrody Everglades Gardens, które to są połączeniem stylu europejskiego (tradycyjne królwskie ogrody europejskie) z australijskim (bushland). 

Będąc w okolicy koniecznie należy wybrać się do Jenolan Caves – to jedne z najstarszych na świecie jaskiń wapiennych. Ich powierzchnia jest ogromna – to ponad 25 km2. Datowane są na 340 milionów lat. Widok w środku jest wspaniały, szczególnie polecam nocną wycieczkę z przewodnikiem – niesamowite oświetlenie w środku i krajobraz niemal surrealistyczny. Przepiękne. 




http://www.jenolancaves.org.au/ Jenolan Caves, Blue Mountains, NSW, Australia - official site www.jenolancaves.org.au

Jenolan Caves, Blue Mountains, NSW, Australia - official site
www.jenolancaves.org.au

czwartek, 14 sierpnia 2014

Weekendowe wyjazdy poza Sydney – część pierwsza: Hunter Valley



Gdzie jechać na weekendowy wypad poza Sydney? To pytanie, które często sobie zadaję. W końcu mamy chwilę wolnego. Tak wiem, w samym Sydney sporo atrakcji takich jak wspaniałe plaże, parki, niemal wieczne słońce…no tak, ale ile można siedzieć w mieście? Ile można gapić się na tę Operę i most… Polecam kilka miejsc, które są oddalone ok. 2 h drogi od Sydney i które zdecydowanie warto odwiedzić by trochę odetchnąć od zgiełku miasta. Na początek Hunter Valley - niecałe dwie godziny drogi w kierunku północy. Jeśli lubimy wino, sery i sielskie klimaty to jest to idealne miejsce by uciec poza Sydney na weekend (kto tego nie lubi powinien przemyśleć swoje życie, prawdopodobnie omija go coś wyjątkowego).

‘Centrum’ tego regionu to Pokolbin i Cessnock – to tam możemy zobaczyć olbrzymie winiarnie – wszędzie pięknie zielono i przestrzennie. Dość sporo jednak tu turystów – całe autokary wypchane Azjatami fotografujących wszystko co tylko możliwe, trochę to irytuje. Azjaci po prostu aparatami fotograficznymi skanują rzeczywistość, zastanawia mnie potem ile czasu muszą spędzić, by przejrzeć te zdjęcia) . Ale tam, po kilku kieliszkach wina już wszystko staje się znośne, nawet Azjaci z aparatami. 

Ideą jest tzw. ‘wine tasting’ – przyjeżdżamy do winiarni (a w Hunter jest ich ponad 150), wybieramy sobie kilka win, które chcemy spróbować i tak jeździmy (a potem już chodzimy, bo nikt nie może wsiąść za kółko, potem chodzimy coraz wolniej, na końcu odpoczywamy) od jednej do drugiej winiarni smakując kolejne rodzaje win. Pijemy ile chcemy, a co najlepsze -nie musimy za to płacić, co sprawia, że po kliku godzinach nie wydając ani dolara już świat wokoło wydaję się jakby znośniejszy. Jeśli kupujemy, to naprawdę dobre wina możemy dostać w granicach $60-$150, gdzie w sklepie w Sydney kosztują one dużo, oj dużo więcej. 






A jest co próbować, bo ilość rodzajów win jest naprawdę zachwycająca - najpopularniejsze dla regionu są szczepy Semillion, Schiraz, Chardonnay, i Cabernet Sauvignon. W Hunter Valley możemy też znaleźć miejsca, gdzie produkuje się różne rodzaje serów, szczególnie popularny jest ser kozi. Jakość produktów jest doskonała, a i cena w miarę rozsądna Co tu dużo mówić – znajdziemy tam wszystko, co człowiekowi potrzebne – spokój, piękne przestrzenie, wyśmienite wino i jedzenie. Zdecydowanie polecam!





wtorek, 5 sierpnia 2014

Australijski Outback, czyli podróż po Northern Territory - część 7

Wieczór, skwar…czyli wita nas tropikalne Darwin. Szybko opuściliśmy centrum udając się w kierunku oceanu. Przedmieścia Darwin wyglądały o 18 na niemalże niezamieszkane - pusto, cicho, jak po wojnie nuklearnej, niby domy stoją, zadbane, ale nie ma życia. Tylko przejeżdżający od czasu do czasu samochód sugerował istnienie mieszkańców. Gdy dotarliśmy nad wodę oniemieliśmy – te kolory nieba były wprost nieziemskie! 




Staliśmy tak i wpatrywaliśmy się w ten zachód słońca oczarowani pięknem. Niesamowite, że za tą wodą kolejnym najbliższym dużym lądem była dopiero Azja. Tak, czyli to naprawdę jest ‘Top End’. Zwykle wieczorami odbywają się tu ‘Night Markets’, ale niestety nie w ten dzień tygodnia…a, że to był ostatni nasz wieczór w tym mieście niestety nie było nam dane w tym uczestniczyć. No nic, może to nawet lepiej, by znów wydałabym majątek na biżuterię, a tak zostanie więcej na piwo, rozsądniej i zdrowiej. Udaliśmy się więc do city, by po tych kliku dniach spędzonych w dziczy nacieszyć się cywilizacją. O ile pod wieczór było pusto (coś na kształt europejskiej siesty – popołudniami wypoczywamy, by mieć siłę na noc) o tyle w nocy było już ruchliwie. Mimo tego, iż trafiliśmy na środek tygodnia to trzeba przyznać, że jak na Australię to sporo było ludzi w knajpach – pogoda sprzyjała. Trzeba dodać, że pora sucha jest idealna do podróżowania po tej części antypodów toteż liczba przyjezdnych była dość znaczna. Abstrahując jednak od turystów - porównując to miasto do innych australijskich ‘stolic’ stanów, tutaj mamy prawdziwe tropiki, tak więc i styl życia nieco inny, jeszcze bardziej swobodny. Najbardziej podobnym miastem do Darwin (pod względem stylu życia) jest Cairns. Dość zabawnie to brzmi – Australijczycy są przecież już sami w sobie nacją bardzo zrelaksowaną i radosną, to co to dopiero znaczy, że w pewnych stanach jest się jeszcze bardziej ‘wyluzowanym’ Dość nieprzyjemnym akcentem była liczba pijanych Aborygenów wylegujących się na ulicach i żebrzących o kilka centów by mieć na zakup alkoholu. Dodatkowo, próbowali odgrywać show dla turystów, czyli dmuchali w digeridoo z nadzieją, że w ten sposób zyskają przychylność i zainteresowanie przechodzących gapiów. Wyglądało to jednak dość mizernie. Sama sobie wyobrażam, jak ciężko dmuchać w drewnianą rurę po pijaku, tak by jeszcze jakiś kontrolowany dźwięk z niej wyleciał. 

Zaplanowaliśmy, że kolejny dzień będzie dniem muzeów, odwiedzenia ogrodu botanicznego, spacerów po mieście. Początkowo (nim odbyliśmy wycieczkę do Kakadu) chcieliśmy zaliczyć zbliżenie 3go stopnia z krokodylami, tzw. ‘Death Cage’. Polega to na tym, iż zanurzamy się w specjalnej klatce pod wodę i oglądamy z bliska te zwierzęta. Zgodnie jednak uznaliśmy, że mamy ich na razie dosyć i kolejne zbliżenia nie są nam zbyt potrzebne… Gdy tylko wstaliśmy udaliśmy się więc do muzeum – ku naszemu zdziwieniu było tam naprawdę wiele interesujących rzeczy do zobaczenia. Trochę niesłusznie założyliśmy, że w australijskich tropikach, to prócz krokodyli i reliktów z huraganu Tracy to oni za bardzo nie mają co pokazać. Okazało się jednak, że kolekcja Aborygenów była niezwykle imponująca – niestety, nie pozwolono robić zdjęć, co jest w Australii praktyką dość rzadko spotykaną. Zakupiliśmy w sklepie muzealnym oryginalne outbackowe przyprawy, mydła i inne ciekawe drobiazgi. Następnie ogród botaniczny – szczerze przyznam, że nie było tam nic interesującego – ot, taki duży park – nie umywał się do tego z Cairns czy Tasmanii. 

Postanowiliśmy jeszcze zajść na plażę, która okazała się pusta - tylko takie oto znaki wszędzie porozstawiane...Nie ma się co dziwić - tutaj ludzie nie kąpią się w oceanie ;)




Na koniec podróży (wylatywaliśmy wieczorem) postanowiliśmy poszlajać się po uliczkach w nadziei, że odkryjemy jakieś ciekawe, nieturystyczne miejsca. I udało nam się odkryć kilka małych galeryjek sztuki, w której znaleźliśmy taki oto napis: 



I tym optymistycznym akcentem kończę relację z podróży po Darwin i okolicach. Czas był wracać do Sydney (gdzie padał deszcz i lało, w końcu był to środek zimy). Cóż, podróż po Northern Territory jest w tym czasie najlepsza – nie dość, że uciekamy od zimy, to jeszcze możemy zobaczyć o wiele więcej, niż miałoby to miejsce w porze deszczowej! Było pięknie, dziko i ciepło – zdecydowanie warto!

czwartek, 31 lipca 2014

Australijski Outback, czyli podróż po Northern Territory - część 6

Po wizycie w tym jednym z najsłynniejszych parków narodowych czas było wracać w końcu do Darwin. W drodze powrotnej zdecydowaliśmy się odwiedzić miasteczko Humpty Doo. Po pierwsze dlatego, że to niemalże jedyny sensowny przystanek po drodze, po drugie mój towarzysz podrózy wyczytał, że mają tam osobliwą atrakcje turystyczną – wielgachnego krokodyla (z uwagi na to, że to najczęściej występujące zwierzę w tej okolicy...niby żadna niespodzianka…). No dobra, w tej sytuacji oczywiście ‘musieliśmy’ zobaczyć to miejsce i tego krokodyla w rozmiarze XXL. Małe, zapyziałe pięciotysięczne miasteczko, które nie miało do zaoferowania nic ponad ‘Humpty Doo Hotel’ i wspomnianego wielkiego krokodyla. Cóż – popatrzyliśmy się na lokalsów (głównie wielcy mężczyźni w skórach, co w tych temperaturach wymaga nie lada poświęcenia, jestem pewna, że pod skórzanym wdziankiem produkuje się ser z potu), zjedliśmy lunch i pomknęliśmy dalej. Innym przystankiem na drodze była cała grupa papug, które beztrosko wylegiwały się w słońcu przy trasie zarówno na trawnikach jak i drzewach. Jak w awiarium. Nie mogłam sobie tego odpuścić i musiałam porobić im kilka zdjęć: 





Na trasie naszą uwagę zwróciły częste pożary – napotykaliśmy na ciągnące się na kilka metrów nieugaszony ogień. Wszędzie było też pełno dymu, smogu czuć było spaleniznę. W tych temperaturach nie ułatwia to oddychania, a i jakoś tak ma się wrażenie, że jest dużo goręcej niż byłoby normalnie…jakby ktoś jeszcze w piecu napalił. No bo jak się może czuć człowiek, gdy na dworze taka oto temperatura? 


Czemu tak dużo w tym stanie ognia? Otóż, ogień stanowił istotny element w zarządzaniu ziemią przez Aborygenów. Po pierwsze, wiele drzew potrzebuje ognia, by znów kwitnąć i pożary są w tej części Australii równie pożądane jak deszcz czy wiatr w innych częściach kontynentu. Przez tysiące lat był to naturalny proces, który stał się teraz groźny przez zmiany jakie nastąpiły w przyrodzie, rozwój miast i zmiany klimatyczne. Więcej na temat australijskich bushfires na stronie poniżej: http://www.csiro.au/Organisation-Structure/Divisions/Ecosystem-Sciences/BushfireInAustralia.aspx 





Gdy dotarliśmy do Darwin dzień miał się ku końcowi. Postanowiliśmy zameldować się w hotelu, oddać samochód i pójść na wieczorny spacer po mieście. Więcej o tym jak wygląda Darwin nocą i co robiliśmy dnia kolejnego w następnym poście!