piątek, 28 marca 2014

Autostopem po Australii –od Airlie Beach przez Coffss Harbour po Sydney




Wsiadłam do autobusu. Najpopularniejszą alternatywą dla samolotu jest w Australii autobus sieci Greyhound. Można nim dotrzeć niemal wszędzie i cieszy się on wielką popularnością wśród backackersów. Idea jest prosta – kupuje się bilet na określoną liczę kilometrów, np. za $199 mamy pulę 1000 km do wykorzystania, za $829 już 5000 km. Wsiadamy i wysiadamy gdzie nam wygodnie (hop on, hop off). Można też kupić bilet na konkretną trasę, wszystko zależy od kupującego. Gdybyśmy nie wybrały autostopu pewnie sporo byśmy nim jeździły… Z jednej strony fajnie, można w spokoju poczytać książkę i nie trzeba z nikim gadać, z drugiej, jakoś tak dziwnie po tylu dniach spędzonych razem w trasie. 

Droga do Brisbane minęła spokojnie. W Brisbane miałam 2 godziny postoju i potem znów, aż do znudzenia jazda prostą drogą do Sydney… I kiedy tak w duchu narzekałam trochę na brak przygód kilka osób zaczęło mówić o tym, jak to w okolicach Sydney zaczyna strasznie padać. Niektórzy przebąkiwali coś o grożących powodziach. Z godziny na godzinę sytuacja zaczęła robić się coraz poważniejsza – dochodziły do nas informacje o zamykaniu kolejnych odcinków drogi. Warto dodać, że jadąc wschodnim wybrzeżem mamy do dyspozycji właściwie tylko jedną autostradę (Bruce Highway z Brisbane do Cairns i Pacific Highway z Brisbane do Sydney). Jeżeli coś dzieje się na drodze, wszystko jest zablokowane. Alternatywą jest jazda kilka godzin w głąb lądu, by załapać się na kolejną autostradę. Padało nieziemsko. Z każdym przejechanym kilometrem zaczęło się robić coraz bardziej nerwowo. Kierowca mówił, że nie wie, czy dojedziemy do Sydney, bo zamknęli już znaczną część drogi. I nie wiadomo było kiedy otworzą. Mimo tego, iż w podróży jestem zwykle bardzo wyluzowana, to nawet mi zaczęła udzielać się nerwowa atmosfera. W końcu kierowca zatrzymał pojazd i powiedział: ‘Jesteśmy 30 kilometrów od Coffs Harbour. Stamtąd do Sydney autostrada jest nieprzejezdna, wszystko zalane. Macie wybór – możecie jechać z powrotem ze mną do Brisbane (400km) i stamtąd próbować łapać samolot do Sydney lub czekać aż otworzą trasę. Opcją numer dwa jest pozostanie w Coffs Harbour dokąd Was zawiozę. Tam też jest małe lotnisko, możecie albo próbować lecieć stamtąd albo czekać na otwarcie drogi’. Gdy zapytałam do kiedy droga ma być zamknięta kierowca uśmiechnął się i odpowiedział ‘Hmm, to tak jakbym zapytał kogoś do kiedy będzie tak lać. Nie wiem. Może 1 dzień, może 4 dni, tego nie wie nikt. Samoloty jeszcze latają, ale też nie wiadomo do kiedy. Sytuacja zmienia się z godziny na godzinę’. No to ładnie. Brakowało mi przygód? Proszę bardzo – jak na zamówienie mam nowe. 

Zdecydowałam, że zostanę w Coffs Harbour (to już jedyne 530 km od Sydney), nie ma bowiem nic gorszego niż cofać się. Postanowiłam, że będę próbować załapać się na samolot. Było to trochę ryzykowne, bo przecież teoretycznie bez paszportu nie mogę latać…Postanowiłam jednak spróbować. Złapałam taksówkę do lotniska z nadzieją, że uda mi się coś zorganizować. Gdy zobaczyłam co się działo w środku gmachu aż zaniemówiłam. Tłumy ludzi, wielkie kolejki, krzyki, wszechobecna nerwowość, napięcie, stres…Takich jak ja było dużo więcej i każdy chciał się wydostać z miasta. Kiedy wreszcie udało mi się dopchać dowiedziałam się, że są dwa miejsca na dziś w cenie $800. Istne wariactwo! Lot trwa niecałe 45 minut! Na szczęście były bilety w cenie $200 na jutro wieczór, stwierdziłam, że to najlepsze rozwiązanie – nie mogę czekać, aż trasa stanie się przejezdna (to może potrwać kilka dni), muszę być przecież za 2 dni w Sydney. Po wielkich bojach (rozmowach telefonicznych z menagerem menagera, który musi mój przypadek skonsultować z kolejnym menagerem) i tłumaczeniach udało mi się ‘warunkowo’ i ‘nieregulaminowo’ kupić bilet na jutro. Żeby było jasne – od razu poinformowano mnie, że z uwagi na pogodę może okazać się, że loty zostaną odwołane. Zabookowałam hostel, wróciłam do city i już nawet nie miałam ochoty wychodzić zwiedzać miejsca, w którym z konieczności musiałam się zatrzymać. Miałam dosyć wszystkiego, nie tak wyobrażałam sobie końcówkę podróży. Nie dość, że nerwy i niepewność, to jeszcze koszty tej wycieczki urosły niebotycznie. I nie miałam gwarancji, że uda mi się stąd wydostać. W takich sytuacjach wyjście jest jedno: odwiedziłam liqour store w celu zakupienia czegoś na ‘ukojenie nerwów’. Spotkałam dwie sympatyczne Norweżki, które jak się później okazało spały w tym samym hostelu i miały bardzo podobną sytuację do mojej. Nowe znajome okazały się niesamowicie fajnymi osobami – właśnie były w trakcie swojej podróży dookoła świata i zmierzały do Sydney. Spędziłyśmy wspaniały wieczór. Nie ma w sumie tego złego co by na dobre nie wyszło. Rano postanowiłyśmy choć trochę pochodzić po Coffss Harbour i zobaczyć co ma to miasto do zaoferowania, ale jak się okazało – nie było tam zbyt wiele rzeczy do zobaczenia. Ot zwykła plaża. 



Powodziowe klimaty



Rzeczywistość jest czasem dobijająca



Popołudniu udałyśmy się na lotnisko. Niczego już nie byłyśmy pewne, nie wiadomo było czy lecimy, czy nie… Gdy siedziałyśmy już w samolocie z ulgą odetchnęłam i przyrzekłam sobie, że nie będę już nigdy narzekać na ‘nudny koniec podróży’… 


Widok z samolotu


Jest Opera, jest Sydney! ;)


Gdy dotarłyśmy do Sydney umówiłyśmy się, że w związku z tym, że ja już trochę znam miasto to spotkamy się na drugi dzień i będę pełnić rolę ich przewodnika. Tak też zrobiłyśmy. I tak zakończyła się jedna z najintensywniejszych, najbardziej szalonych i najpiękniejszych podróży jakich do tej pory odbyłam. Co mogę powiedzieć tym, którzy rozważają taką formę podróży? Australia jest bardzo bezpieczna, ludzie życzliwi i to naprawdę dobry pomysł dla tych, którzy chcą zobaczyć prawdziwą Australię, porozmawiać z mieszkańcami małych miejscowości, nawiązać interesujące znajomości i przeżyć wspaniałe przygody. Powiem krótko– chcesz zobaczyć autentyczną Australię? Nie wahaj się, tylko pakuj plecak i zacznij podróż autostopem już dziś!





wtorek, 25 marca 2014

Autostopem po Australii –od Mission Beach przez wodospady Millaa Millaa aż po Airlie Beach


Dzień rozpoczęłyśmy bardzo wcześniej, bo o 7 rano. To trochę drakońska godzina na wakacjach i na łapanie stopa, no ale co zrobić, kawał drogi do domu…Po pierwsze, z Mission Beach do Airlie Beach miałyśmy do pokonania ponad 500 km, po drugie, dostałyśmy od Nicka sms, żebyśmy koniecznie odbiły od głównej drogi i pojechały zobaczyć wodospady Millaa Millaa. Sama nazwa wodospadów już nam się podobała, znów te typowe dla aborygeńskich języków powtórzenia nie tylko liter, ale i całych wyrazów (czasem mam wrażenie, że ten co wymyślał te nazwy się po prostu jąkał i tak zostało w nazwach) w sumie był to nawet niezły pomysł, dzięki temu zafundujemy sobie inne krajobrazy na drogę powrotną. Nie miałyśmy jednak zbyt wiele czasu, musiałyśmy wieczorem/nocą dotrzeć do Airlie Beach, gdyż następnego dnia rano wyruszałyśmy już do Sydney.

Millaa Millaa znajdowało się 100 km w bok, więc zgodnie uznałyśmy, że warto tam pojechać. Kłopotliwe mogło być dostanie się tam, bo to już nie była główna autostrada, a raczej plątanina małych dróg. Ale do odważnych świat należy! Czekałyśmy pokornie na ‘podwózkę’, gdy zatrzymał się sportowy samochód z ciemnymi szybami. Przez całą podróż trafiałyśmy na bardzo przyjaznych ludzi i ani razu nie czułyśmy się zagrożone. Tym razem było inaczej, jakoś tak niepewnie patrzyłyśmy to na siebie, to na samochód. Gdy drzwi się otworzyły był jeszcze gorzej – zobaczyłyśmy dwóch ciemnoskórych Aborygenów, którzy nie wzbudzali zaufania. Uznałyśmy jednak, że to nasz ostatni dzień i nie może wydarzyć się nic złego. Nasi nowi znajomi wyglądali groźnie, ale okazali się bardzo miłymi ludźmi. Planowali podążać w nieco innym kierunku, ale potem uznali, że w sumie to nas zawiozą na te wodospady i sami też je chętnie zobaczą. Podczas rozmowy dowiedziałyśmy się, że byli to rdzenni mieszkańcy wysp Torresa, którzy przyjechali do Australii półtora roku temu. Angielski znali dość słabo, ale jakoś się dogadywaliśmy. Co ciekawe, przyjechali do Cairns i nie wyściubili nosa poza stan Queensland. Gdy zapytałam, czy nie są ciekawi jak wygląda Sydney i inne australijskie popularne miejsca powiedzieli, że w ogóle ich to nie interesuje i nie mają zamiaru się stąd ruszać. Cóż, najwyraźniej nie każdy ma w sobie żyłkę podróżnika 

Trochę pobłądziliśmy, ale w końcu trafiliśmy do tych wodospadów. Wyczytałam, że miasteczko do którego właśnie przybyłyśmy ma zawrotną liczę 300 mieszkańców. Gosia zaczęła śmiać się, że mamy jak na razie tendencję spadającą, trafiamy do miejsc coraz mniej zamieszkanych! Wodospady okazały się rzeczywiście warte obejrzenia. Można było bowiem nie tylko porobić piękne fotki, ale wejść do wody i kąpać się bezpośrednio pod wodospadem! Ależ miałyśmy udane przedpołudnie! Nasi nowi znajomi (nie dało rady zapamiętać tych nietypowych imion) ochoczo wskoczyli do wody i jeszcze nam dziękowali, że dzięki nam zobaczyli takie ładne miejsce. 


Wodospad Millaa Millaa


Gosia pływa z naszym kierowcą



Podwieźli nas na główną drogę skąd 3 rożnymi samochodami w końcu dojechałyśmy zmęczone do Airlie Beach. 


Przy takim krajobrazie można jeździć autostopem;D


Dotarłyśmy tam późnym wieczorem i stwierdziłyśmy, że skoro jest to nasz ostatni dzień w podróży to musimy to uczcić! Siedziałyśmy więc przy trunkach różnych, wspominałyśmy podróż, robiłyśmy podsumowania i szczerze żałowałyśmy, że to już koniec. Było tak wspaniale! Komu (a już tym bardziej dziewczynom) udaje się ‘bezkolizyjnie’ i bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek na drodze przejechać Australię autostopem? To dopiero było wyzwanie! W takim radosno – melancholijnym nastroju zasnęłyśmy. 



Nasz ostatni wieczór w hostelu w Airlie Beach


Obudziłyśmy się, poszłyśmy jeszcze na plażę i ruszyłyśmy każda w swoją stronę – Gosia popłynęła promem na wyspę Hamilton Island (Airlie Beach nie ma lotniska, trzeba więc dostać się na sąsiednią wyspę), a ja miałam kilka godzin do odjazdu autobusu. Z jednej strony cieszyłam się, że wciąż będę podróżować, z drugiej myśl o 36h w autobusie nie była już taka przyjemna…Nie udało się jednak dotrzeć do Sydney na czas. Po drodze wydarzyły się ‘niespodzianki’, które sprawiły, że to wcale nie był koniec podróży. Co się stało i jak zakończył się wyjazd? O tym już niedługo w ostatnim już poście dotyczącym wyprawy autostopowej.

środa, 19 marca 2014

Autostopem po Australii – Daintree Rainforest i Mission Beach

Ruszyłyśmy przed siebie z samego rana – prócz nas na wycieczce było sporo Niemców (nawet przewodniczka powiedziała – od kiedy tu pracuję, nie zdarzyło się jeszcze, by nie było turystów z Niemiec na pokładzie, oni są po prostu wszędzie). Byłam bardzo podekscytowana tym, że będziemy spać w jednym z najstarszych lasów tropikalnych na świecie, czułam się jak Pocahontas. Nim dotarliśmy na miejsce mieliśmy w programie przewidziany godzinny rejs statkiem po rzece, w której ponoć pływają krokodyle. 


Czekając na krokodyla...


Oczywiście każdy czekał z aparatem na wynurzenie się dzikiego zwierza, ale niestety, z krokodyli nici – nie zobaczyliśmy nic, poszły spać czy co? Cóż, nie można mieć wszystkiego. Nieco zawiedzione dojechałyśmy w końcu do serca lasu, który ma powierzchnię ponad 1200 km². Zaliczony do światowego dziedzictwa UNESCO ze spektakularnymi widokami, rzadkimi gatunkami drzew i endemicznymi gatunkami zwierząt. Typowym miejscowym zwierzęciem (prócz Daintree występuje tylko w Nowej Gwinei) jest cassowary – nielatający ptak przypominający emu. To gatunek niemal wymarły, znajduje się pod ścisłą ochroną. Do tego stopnia, że ktoś pokusił się o pomysłowe tablice a la ‘znak drogowy’. 



Udało nam się nawet raz jednego na moment zobaczyć, ale skubaniec nie dał sobie zrobić zdjęcia, mimo, że nie lata potrafi szybko uciekać… Potem dowiedziałam się, że te większe potrafią być naprawdę niebezpieczne i nie należy się do nich zbliżać. Nasze drewniane domki były usytuowane pomiędzy gigantycznymi drzewami, palmami i paprociami. Od razu moją uwagę przykuły olbrzymie pająki – nie tylko pełno ich było w łazience, kuchni i przy basenie. Znajdowały się też niebezpiecznie blisko naszych łóżek…Przyznam, że panicznie boję się pająków, no ale co miałyśmy zrobić…




Ależ wielgachne te liście palmy!


Daintree Rainforest naprawdę robi wrażenie





Zostałyśmy na 24 h uwięzione w lesie. Gosia już od początku żałowała i jęczała, że chce wracać do cywilizacji – napatrzyła się na las i pająki i to by było na tyle. By podnieść morale postanowiłyśmy wypożyczyć rowery i zwiedzić okolicę. Kazano nam uważać na węże, jechałyśmy więc ostrożnie wpatrzone w drogę by przypadkiem ich nie przeoczyć. Przypomniała mi się zabawna mapa, którą podesłali mi znajomi przed moim wyjazdem bym wiedziała na co się piszę. Wtedy się z tego śmiałam, dziś wiem, że wiele z tego co sugerowała mapa to prawda 





Abstrahując od groźnej zwierzyny wyprawa rowerowa była świetna – znalazłyśmy pełno dzikich strumyków, wodospadów, domków zagubionych w lesie… Pięknie i spokojnie. No może tylko za dużo tych robali, wielkich mrówek i pająków Po powrocie postanowiłyśmy odreagować stresy i znieczulić się przed snem alkoholem (by nie myśleć o tych wszystkich jadowitych stworzeniach). Noc minęła bezwypadkowo - nic nas nie zjadło, ale przyznam, że miałam koszmary z pajęczynami…W drodze powrotnej do Cairns zaliczyłyśmy jeszcze kilka ładnych punktów widokowych. Dotarłyśmy tam popołudniu i od razu ruszyłyśmy w dół autostopem do Mission Beach. Piękna i spokojna miejscowość idealna na jeden z ostatnich dni podróży. Co najbardziej typowe dla tego regionu – lasy tropikalne położone na niektórych odcinkach niemal kilka metrów od rafy koralowej, czyli pakiet dwa w jednym. Wieczorem poszłyśmy na spacer po plaży i odkryłyśmy niesamowite 'art on the beach' autorsta krabów...

Po relaksującym pobycie w Mission Beach dnia następnego zmierzałyśmy w kierunku Airlie Beach, skąd Gosia miała lot, a ja moją cudowną 36 godzinną podróż autobusem do Sydney z przesiadką w Brisbane. O prawie ostatnim dniu podróży autostopem w kolejnej odsłonie.




Krabia sztuka ;)


wtorek, 11 marca 2014

Autostopem po Australii – rajskie Cairns


Cairns, czyli w pewnym sensie cel naszej podróży autostopowej przywitało nas wspaniałą pogodą. Tutaj można było poczuć prawdziwy tropikalny klimat – średnia temperatura wynosi 27 C przez cały rok, zawsze ładnie, ciepło i słonecznie. No prawie, bo w porze deszczowej trochę pada, ale w każdym razie jest tam zawsze ciepło. Mój znajomy, który mieszka w Cairns na stałe na pytanie jak najtrafniej zobrazować różnicę miedzy zimą a latem opowiedział: "Cały rok chodzi się w japonkach, T-shirt i krótkich spodenkach, w zimie wieczorem nakładasz cienką bluzę, bo temperatura spada do 20 C". i co ma powiedzieć mieszkaniec Suwałk, co japonki może założyć od 12 lipca do 19 lipca? Wiedziałyśmy, że to bardzo popularne miejsce - stąd najczęściej płynie się podziwiać rafę koralową na The Great Barrier Reef, stąd wyrusza się do Daintree Rainforest (jeden z najstarszych na świecie lasów tropikalnych). Panowała wszechobecna wakacyjna aura – wszyscy z drodze do/lub z laguny, plaży, czy nurkowania. Na pierwszy rzut oka miasto wyglądało trochę prowincjonalnie, ale mimo tego było dość spore. Przeżyłam więc nie lada zdziwienie, gdy wygooglowałam, iż populacja Cairns to niewiele ponad 140 tysięcy. Jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w Australii (czwarta najpopularniejsze miejce wyjazdów) i tak mało mieszkańców? Cóż, witamy na mało zaludnionych Antypodach! 

Podobnie jak Airlie Beach, Cairns stało się naszą bazą wypadową. Najpierw postanowiłyśmy nacieszyć się miastem, w którym było wiele do zobaczenia – ogrody botaniczne i wprost wspaniała laguna z widokiem na góry i ocean. Postanowiłyśmy zacząć ambitnie i ruszyłyśmy na poszukiwanie ogrodów - ze 3 km w jedną stronę w pełnym słońcu. Co od razu zwróciło moją uwagę – gdy tylko odeszło się kilka przecznic dalej od głównej ulicy (nazwanej ‘The Esplanade’), miasto wyglądało na prawie niezamieszkane. Mimo posiadania smartphonów wyposażonych w GPS kilka razy zabłądziłyśmy – okazało się, że normalni ludzie jadą autobusem, by zobaczyć te ogrody, a nie chodzą w pełnym słońcu przez kilka kilometrów. Po drodze prawie nie było żywej duszy na ulicy, by zapytać o drogę. Uparłyśmy się jednak, że chcemy spacerować, no więc maszerowałyśmy. Dzięki temu podziwiałyśmy te mniej uczęszczane ulice Cairns, trafiłyśmy na niesamowity cmentarz – może to dziwne, ale nigdy wcześniej nie widziałam grobów pod palmami, kurcze, tutaj nawet po śmierci jakoś tak wszystko lepiej wygląda, w takim miejscu można leżeć czekając końca świata. Gdybyśmy wygodnie pojechały autobusem to nie zobaczyłybyśmy tego wszystkiego…warto się czasem pomęczyć. 




Cmentarz w Cairns


Ulica w Cairns pełna jest drogowskazów ;)


Ale wielka palma w czymimś ogrodzie...


W końcu trafiłyśmy – bez wahania stwierdzam, że prócz tasmańskich rezerwatów to był to najpiękniejszy ogród botaniczny w Australii. Po pierwsze, wyglądało to jak prawdziwy tropikalny las. Rośliny i drzewa były wprost nieziemskie – ich rozmiar, kolory i zapach, to wszystko wywarło na mnie ogromne wrażenie. Tropikalny raj. Nigdy nie widziałam takich wielkich palm, takich kształtów, nawet nie słyszałam takich nazw roślin… I ta zieleń! Z uwagi na klimat i opady, tutaj zawsze jest zielono i parno. Jeśli ktoś jest fanem czterech pór roku to raczej się tutaj nie odnajdzie. 






Niespodzianką było odkrycie malej kawiarenki znajdującej się w środku ogrodu pomiędzy wszystkimi tymi niesamowitymi drzewami i roślinami. 



Trudy naszej wędrówki zostały wynagrodzone z nawiązką. Popołudnie postanowiłyśmy spędzić w słynnej miejskiej lagunie planując dzień następny. Było bosko! I pomyśleć, że Ci co tu mieszkają mają tak niemal codziennie! Uznałyśmy, że wybierzemy się na zorganizowaną wycieczkę do Daintree Rainforest – to w końcu jedna z najciekawszych atrakcji w tym regionie. Zostaniemy tam na noc i wrócimy przez Port Douglas. Ponadto, trzeba było zdecydować jak wracamy. 



Od początku planowałyśmy pojechać w jedną stronę autostopem, w drugą przylecieć samolotem. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że w przeciwieństwie do Gosi ja zapomniałam wziąć ze sobą paszportu. A jako nie obywatel Australii nie mogę sobie latać samolotem wyposażona w polskie ID. No więc pojawił się kłopot…jedynym rozwiązaniem było to, bym ja wracała autobusem a moja towarzyszka leciała nade mną samolotem. Podróż autobusem była beznadziejna z kilku powodów: po pierwsze była 3 razy droższa (ok. $330 w jedną stronę), po drugie zamiast godzinnego lotu trzeba było jechać aż 36 h…to dłużej niż lot z Sydney do Polski! Co począć…nie miałam większego wyboru, więc obydwie przystałyśmy na ten pomysł. Po rekonesansie cenowym wyszło, że najkorzystniej będzie wracać z Airlie Beach – ‘będziemy musiały trochę się cofać, ale obierzemy inną trasę więc wszystko w porządku’, pocieszałam się głośno. ‘Brzmi jak plan’ – powiedziała Gosia. No to jak tak, to wracamy do szlifowania naszych umiejętności w piciu trunków w tropikach… 



O wyprawie do lasu i nocowaniu z pająkami w kolejnym poście!

czwartek, 6 marca 2014

Autostopem po Australii - od Airlie Beach przez Magnetic Island aż po Cairns

W dalszą podróż wyruszyłyśmy z samego rana– w związku z tym, że znajdowałyśmy się w centrum miasta musiałyśmy najpierw wydostać się na jego obrzeża – polecono nam pojechać autobusem do Prosperine i stamtąd próbować łapać autostop. Próbować…też mi wyrażenie, wszyscy, którzy pytani o drogę raczej sceptycznie podchodzili do naszej formy podróży, kto się zatrzyma na pustkowiu, by zabrać dwie dziewczyny, które nie wiadomo co mają w plecakach, może tasaki, miniaturowe piły mechaniczne, czy półprodukty do peklowania zwłok kierowców... A u nas to był przecież pewnik, że tak podróżować się da. I znów – czekałyśmy zaledwie kilka minut na zatrzymanie się auta, a kierowca zaoferował nam 30 kilometrową podwózkę. Niewiele, ale w tego rodzaju podróży nie można być wybrednym, bierze się co akurat jest pod ręką. Ważne, że się przemieszczamy. Kolejny kierowca zawiózł nas prosto do Townswille. Przejażdżka trwała jakieś 3 godziny, zdążyłyśmy więc zaprzyjaźnić z naszym nowym towarzyszem, którego imię zdążyło już mi umknąć. Miał koło 55 lat, był wielki (musiał ważyć chyba ze 150 kilo), co w sumie nie było dziwne biorąc pod uwagę ilość papierków po jedzeniu typu fast food, które zobaczyłyśmy w jego aucie.

To zabawne, bo kiedy jedzie się z kimś taki kawał drogi i ma się świadomość, że już prawdopodobnie nigdy w życiu tej drugiej osoby nie spotkasz, to te rozmowy są nieco inne, niż gdyby miały one miejsce w innych okolicznościach. Po pierwsze, jazda samochodem i poczucie ‘bycia w drodze’ często skłania do refleksji, do popatrzenia na różne aspekty swojego życia z trochę innej strony. Po drugie, ta pewnego rodzaju anonimowość (prawdopodobieństwo ponownego spotkania na trasie jest naprawdę niewielkie) sprawia, że te rozmowy są dużo bardziej szczere, jakoś łatwiej się uzewnętrznić obcemu, nawet jeśli na co dzień jest się osobą dość małomówną. Żyjąc już od jakiegoś czasu w Australii zauważyłam, że ta kurtuazja i pozorne zainteresowanie drugą osobą uosabiające się w pytaniu ‘How are you’ jest niczym innym jak tylko sprawianiem wrażenia, że wszyscy są dla siebie mili i grzeczni. W rzeczywistości, rzadko kiedy kogoś naprawdę interesuje to, co ma do powiedzenia druga osoba. Niby wszyscy się do siebie uśmiechają, jest pozytywne nastawienie, jest przyjemnie, ale ma się poczucie takiego braku autentyczności i pewnej delikatnej nieszczerości. Oczywiście, nie wolno generalizować, niemniej jest to coś, co prócz mnie zostało zauważone przez wielu moich europejskich znajomych. 

Ale wracając do naszego kierowcy, przez pierwsze 30 minut ledwo się do nas odzywał, by potem zalać nas szczegółami ze swojego życia osobistego – codziennie jeździł 2h w jedną stronę do pracy (roboty drogowe), miał żonę, trójkę dzieci i dwie kochanki. Na moje pytanie, dlaczego nam o tym wszystkim powiedział (łącznie z pokazaniem zdjęć wszystkich członków rodziny plus kochanek) rzekł: nie znam Was, Wy mnie też, fajnie tak czasem wygadać się komuś, kogo nigdy potem nie spotkasz. U nas w małych miasteczkach to trudne, mało ludzi przejazdem, a przecież z sąsiadem nie będę o tym gadać, bo to ryzykowne… Hmm. Interesujące stanowisko. Nasz kierowca był na tyle miły, że podwiózł nas bezpośrednio do portu, skąd niemal od razu miałyśmy prom na Magnetic Island. 



W drodze do Magnetic Island - widok na miasto Townsville

Nim tam dotarłyśmy (tylko 20 minut statkiem) zastanawiałam się skąd wzięła się ta intrygująca nazwa. Jak nam potem wyjaśniono, gdy kapitan Cook przepływał obok tej wyspy, to kompas zaczął ‘głupieć’ i pokazywać inny kierunek niż powinien. Cook myślał, że musi być to spowodowane jakimiś magnetycznymi prądami. Nigdy niczego takiego nie udowodniono, ale nazwa pozostało, pewnie mu kompas szwankowała albo kapitan go odczytywał po zażyciu. Dziś, jest to przepiękna wyspa, oddalona o 8 km od miasta Townsville. Słyszałyśmy, że gdy uważnie obserwuje się drzewa, to można zobaczyć koale żyjące na wolności, które śpią sobie w najlepsze na drzewach. I tak też się stało – maszerując po lesie trafiłyśmy na kila drzemiących misiów. Jakiż to słodki widok! 



Magnetic Island ( czy też ‘Maggie’ jak nazywają ją pieszczotliwie mieszkańcy) ujęło mnie swoim spokojem, pięknem i niewielką liczbą turystów. Nieczęsto widać aż tylu ‘lokalsów’, którzy żyją w takich rajach. Nie miałyśmy zbyt wiele czasu, bo chciałyśmy dojechać jak najdalej w kierunku Cairns, spędziłyśmy tam więc tylko kilka godzin – zaliczyłyśmy przejażdżkę autobusem po wyspie, spacer po plaży, lunch (nie obyło się bez genialnego australijskiego wina) i przechadzkę po lesie. Uroczo i leniwie – my jednak musiałyśmy wracać na ląd, by próbować dotrzeć jak najdalej na północ. 






Wymarzone miejsce na wakacje...


Wróciłyśmy do miasta i zaczęłyśmy sobie w najlepsze iść w stronę wylotówki. Jakoś to źle obliczyłyśmy, bo okazało się, że musimy przejść około 15 km, autobusy nie jechały, a za 1,5 godziny miało się już ściemniać. Postanowiłyśmy iść w kierunku drogi prowadzącej na wyjazd z miasta z nadzieją, że może uda nam się coś złapać. To łatwe na trasie, ale dużo trudniejsze w mieście. Uszłyśmy z 20 minut zdając sobie sprawę, że to chyba trochę bez sensu – do wylotówki 15 km, na drodze ruch znikomy, a najbliższe miasto na nocleg daleko. Gdy już miałyśmy wymyślać plan awaryjny zatrzymał się samochód i wysiadł młody chłopak pytając nas, czy wszystko ok. Tłumaczył, że jechał do centrum i widział nas idące z plecakami, ale pomyślał, że idziemy na przystanek, ale jadąc z powrotem zauważył nas znowu daleko za przystankiem i dlatego postanowił się zatrzymać. Opowiedziałyśmy mu swoją sytuację, a on na to, że w sumie to tylko miał jechać z kolegą po piwo do sklepu, ale w takim układzie nas zawiezie aż do autostrady. To jest szczęście, i jeszcze dostałyśmy piwo na drogę…Przejażdżka była krótka, ale sympatyczna. Podziękowałyśmy naszemu dobroczyńcy i pełne nadziei, że może jeszcze dziś dojedziemy do Cairns zaczęłyśmy wymachiwać rękami. Chwilę potem zatrzymała się biała furgonetka ze starszym mężczyzną w środku, który jak się szybko okazało jechał prosto do Cairns. Bingo! Jak wszystko pójdzie dobrze, to będziemy tam jeszcze dziś! Co prawda trochę późno w nocy, ale będziemy Ja oczywiście zasnęłam natychmiast. Biedna Gosia musiała słuchać opowieści kierowcy, zarezerwować nam hostel telefonicznie (inaczej spałybyśmy u naszego kierowcy i jego żony) i walczyć z tym, by samej nie zasnąć. Po kilku godzinach, z których nie pamiętam absolutnie nic (sen po piwie jest kamienny) dotarłyśmy do Cairns. Eureka! Nasz 'tani hostel' wyglądał właśnei tak;



O Cairns i wyprawie do lasu tropikalnego w kolejnej odsłonie!

niedziela, 2 marca 2014

Autostopem po Australii – Airlie Beach

Airlie Beach stało się naszą bazą wypadową: na nurkowanie, zwiedzanie pobliskich wysp i odpoczynek. Nick został z nami tylko pierwszy dzień bo śpieszył się, by dotrzeć do Cairns, zaś my postanowiłyśmy spędzić w Airlie 3 dni. Rozstając się obiecaliśmy sobie, że zostaniemy w kontakcie i będziemy sobie zdawać relację z tego, gdzie jesteśmy, co warto zobaczyć po drodze, co omijać. Może uda się nam jeszcze spotkać gdzieś w trasie.

Gdy tylko Nick pojechał, uznałyśmy, że nadeszła chwila by spróbować nurkowania – pobyt w pobliżu The Great Barrier Reef oznacza jedno – obowiązkowe scuba diving! Nie było to nasze pierwsze nurkowanie bo nurkowałyśmy już wcześniej na Fiji a z tym wiąże się zabawna historia. Jako, że ja nie potrafię pływać stałam sobie na brzegu w wodzie po kolana i nachylona z zanurzoną głową z okularami oraz rurką – podziwiałam rafę z takiej właśnie perspektywy, pełny profesjonalizm i postawa, żywa reklama snorkellingu. Ale z drugiej strony na Fiji woda jest tak przezroczysta, że naprawdę wystarczy zajrzeć pod powierzchnię wody by zobaczyć ten cudowny i kolorowy świat rafy. Zaś Gosia pływała sobie w najlepsze w pewnej chwili usłyszałam za sobą męski głos – dlaczego nie wchodzisz do wody? ‘Bo ja nie umiem pływać, ale wszystko ok, bo i tak mogę oglądać sobie rafę’. Mężczyzna odrzekł „Daj mi 5 min, zaraz wracam i idziemy razem pływać. Dziś będziesz robić snorkelling, jutro już scuba diving, Gwarantuję Ci to’. Zatkało mnie i już chciałam parsknąć śmiechem ale facet zniknął. Przez dwadzieścia kilka lat uczę się pływać i nadal kucam w wodzie a tu jakiś australijski wodny szuwarek mnie w dwa dni nauczy, jasne... Ale po chwili nieznajomy wrócił ze sprzętem, a ja trochę już w strachu broniłam się rękami i nogami tłumacząc, że mi naprawdę nie przeszkadza fakt, iż nie potrafię pływać i tak wszystko pod wodą widzę przez okulary. Okazało się jednak, że to wysoce wykwalifikowany instruktor z dwudziestoletnim doświadczeniem, który specjalizuje się w takich rzadkich przypadkach jak mój. Po wielkich wahaniach postanowiłam mu zaufać (w końcu trafił mi się prawdziwy profesjonalista) i spróbować i … nie żałowałam. Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że była to jedna z najpiękniejszych chwil mojego życia – nie potrafiąc pływać zanurzyłam się w wielkim błękicie i podziwiałam ogromne kolorowe ryby, rozgwiazdy i wspaniałą rafę! Wspaniałe! Na drugie dzień faktycznie z pomocą Petera (już nie szuwarka a profesjonalisty Petera) zaliczyłam scuba diving. Nie dość, że pływałam to jeszcze jak ryba oddychałam pod wodą! 


Zdjęcie z cyklu 'dokument' - słaba jakość, ale liczy się to, że faktycznie było nurkowanie ;)


Najlepsze z tego wszystkiego było to, że był to Australijczyk, który prowadził swoją firmę w Airlie Beach, a na Fiji przyjeżdżał kilka razy do roku. Umówiliśmy się więc, że gdy będziemy podróżować z Gosią po antypodach zajedziemy tam i znów zejdziemy razem pod wodę. I tak się stało – Gosia zadzwoniła do Petera i następnego dnia miałyśmy już zaplanowane scuba diving! Ależ byłyśmy podekscytowane! Płynęliśmy dwie godziny w jedną stronę do specjalnej bazy, z której wypływało się na otwarty ocean. Gdy tylko wskoczyłyśmy do wody zaniemówiłam – ilość pięknych kolorowych ryb, różne rodzaje koralowca, to wszystko wyglądało wspaniale! Jakby się wchodziło przez wodne drzwi do krainy Narni! Niesamowite, jak ocean zmienia się w ciągu dnia – rano można oglądać zupełnie inne widoki niż popołudniu czy wieczorem. Zawsze widzi się coś nowego, innego. Dopiero wtedy zrozumiałam dlaczego to się nie może znudzić… Było cudnie! I nie mogłam uwierzyć, że godzina zleciała tak szybko, w ogóle tego nie poczułyśmy! Oglądałyśmy piękno w najczystszej, postaci. Po powrocie byłyśmy wykończone i po wieczornym piwie poszłyśmy szybko spać – w końcu jutro z samego rana czekało nas zwiedzanie rajskich wysp. 



Wiele już słyszałyśmy na temat Whitsunday – niemal każdy spotkany na naszej drodze podróżujący mówił, że takie "must see" to nurkowanie na The Great Barrier Reef, wspomniane wyspy i Cairns z wypadem do Daintree Rainforest. Nie mogłyśmy więc tego ominąć, w związku z czym kolejnego dnia już siedziałyśmy na łódce i zmierzałyśmy w kierunku raju. Wielkim atutem tych miejsc było to, że zdecydowana większość z nich jest niezamieszkana, co sprawia, że są one wciąż niezniszczone i piękne. Kto nie chciałby połazić po bezludnych wyspach. Zatrzymaliśmy się w kilku miejscach gdzie mogliśmy pochodzić, ponurkować, posiedzieć na plaży, połazić po lesie… Widoki były wprost wspaniałe – ta pustka i piękno… Mimo tego, iż są to w dużej mierze miejsca nastawione na turystów nie dość, że nie było tam tłumów (pewnie mają tyle tych wysepek, że jakoś ruch turystyczny nie jest zauważalny i rozkłada się po równo) to wyspy sprawiały wrażenie dzikich i niemal nietkniętych przez człowieka. I to jest coś, co za każdym razem robi na mnie spore wrażenie w Australii. Mimo turystyki, piękno przyrody jest wciąż nieskazitelne i rzadko kiedy widać tam poważniejsze zmiany wprowadzone przez człowieka. Wracając jednak do tego, co zobaczyłyśmy - kolory były wręcz psychodeliczne: ta przezroczysta turkusowa woda, miękki, wręcz aksamitny piasek, mewy, słońce i granatowe chmury. Taki krajobraz, wprost wymarzony pod względem kolorów do zdjęć towarzyszył nam niemal przez cały dzień. 







W drodze powrotnej śmiałyśmy się, że normę na "piękne widoczki" wyrobiłyśmy sobie na dobrych kilka tygodni… Wieczór upłynął przy winie pod znakiem planowania dnia kolejnego – kierujemy się do góry, najlepiej do Townsville skąd na kilka godzin chciałyśmy popłynąć na Magnetic Island, ponoć bardzo tajemniczą wyspę. 

Ciąg dalszy już wkrótce!