środa, 19 marca 2014

Autostopem po Australii – Daintree Rainforest i Mission Beach

Ruszyłyśmy przed siebie z samego rana – prócz nas na wycieczce było sporo Niemców (nawet przewodniczka powiedziała – od kiedy tu pracuję, nie zdarzyło się jeszcze, by nie było turystów z Niemiec na pokładzie, oni są po prostu wszędzie). Byłam bardzo podekscytowana tym, że będziemy spać w jednym z najstarszych lasów tropikalnych na świecie, czułam się jak Pocahontas. Nim dotarliśmy na miejsce mieliśmy w programie przewidziany godzinny rejs statkiem po rzece, w której ponoć pływają krokodyle. 


Czekając na krokodyla...


Oczywiście każdy czekał z aparatem na wynurzenie się dzikiego zwierza, ale niestety, z krokodyli nici – nie zobaczyliśmy nic, poszły spać czy co? Cóż, nie można mieć wszystkiego. Nieco zawiedzione dojechałyśmy w końcu do serca lasu, który ma powierzchnię ponad 1200 km². Zaliczony do światowego dziedzictwa UNESCO ze spektakularnymi widokami, rzadkimi gatunkami drzew i endemicznymi gatunkami zwierząt. Typowym miejscowym zwierzęciem (prócz Daintree występuje tylko w Nowej Gwinei) jest cassowary – nielatający ptak przypominający emu. To gatunek niemal wymarły, znajduje się pod ścisłą ochroną. Do tego stopnia, że ktoś pokusił się o pomysłowe tablice a la ‘znak drogowy’. 



Udało nam się nawet raz jednego na moment zobaczyć, ale skubaniec nie dał sobie zrobić zdjęcia, mimo, że nie lata potrafi szybko uciekać… Potem dowiedziałam się, że te większe potrafią być naprawdę niebezpieczne i nie należy się do nich zbliżać. Nasze drewniane domki były usytuowane pomiędzy gigantycznymi drzewami, palmami i paprociami. Od razu moją uwagę przykuły olbrzymie pająki – nie tylko pełno ich było w łazience, kuchni i przy basenie. Znajdowały się też niebezpiecznie blisko naszych łóżek…Przyznam, że panicznie boję się pająków, no ale co miałyśmy zrobić…




Ależ wielgachne te liście palmy!


Daintree Rainforest naprawdę robi wrażenie





Zostałyśmy na 24 h uwięzione w lesie. Gosia już od początku żałowała i jęczała, że chce wracać do cywilizacji – napatrzyła się na las i pająki i to by było na tyle. By podnieść morale postanowiłyśmy wypożyczyć rowery i zwiedzić okolicę. Kazano nam uważać na węże, jechałyśmy więc ostrożnie wpatrzone w drogę by przypadkiem ich nie przeoczyć. Przypomniała mi się zabawna mapa, którą podesłali mi znajomi przed moim wyjazdem bym wiedziała na co się piszę. Wtedy się z tego śmiałam, dziś wiem, że wiele z tego co sugerowała mapa to prawda 





Abstrahując od groźnej zwierzyny wyprawa rowerowa była świetna – znalazłyśmy pełno dzikich strumyków, wodospadów, domków zagubionych w lesie… Pięknie i spokojnie. No może tylko za dużo tych robali, wielkich mrówek i pająków Po powrocie postanowiłyśmy odreagować stresy i znieczulić się przed snem alkoholem (by nie myśleć o tych wszystkich jadowitych stworzeniach). Noc minęła bezwypadkowo - nic nas nie zjadło, ale przyznam, że miałam koszmary z pajęczynami…W drodze powrotnej do Cairns zaliczyłyśmy jeszcze kilka ładnych punktów widokowych. Dotarłyśmy tam popołudniu i od razu ruszyłyśmy w dół autostopem do Mission Beach. Piękna i spokojna miejscowość idealna na jeden z ostatnich dni podróży. Co najbardziej typowe dla tego regionu – lasy tropikalne położone na niektórych odcinkach niemal kilka metrów od rafy koralowej, czyli pakiet dwa w jednym. Wieczorem poszłyśmy na spacer po plaży i odkryłyśmy niesamowite 'art on the beach' autorsta krabów...

Po relaksującym pobycie w Mission Beach dnia następnego zmierzałyśmy w kierunku Airlie Beach, skąd Gosia miała lot, a ja moją cudowną 36 godzinną podróż autobusem do Sydney z przesiadką w Brisbane. O prawie ostatnim dniu podróży autostopem w kolejnej odsłonie.




Krabia sztuka ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz