niedziela, 2 marca 2014

Autostopem po Australii – Airlie Beach

Airlie Beach stało się naszą bazą wypadową: na nurkowanie, zwiedzanie pobliskich wysp i odpoczynek. Nick został z nami tylko pierwszy dzień bo śpieszył się, by dotrzeć do Cairns, zaś my postanowiłyśmy spędzić w Airlie 3 dni. Rozstając się obiecaliśmy sobie, że zostaniemy w kontakcie i będziemy sobie zdawać relację z tego, gdzie jesteśmy, co warto zobaczyć po drodze, co omijać. Może uda się nam jeszcze spotkać gdzieś w trasie.

Gdy tylko Nick pojechał, uznałyśmy, że nadeszła chwila by spróbować nurkowania – pobyt w pobliżu The Great Barrier Reef oznacza jedno – obowiązkowe scuba diving! Nie było to nasze pierwsze nurkowanie bo nurkowałyśmy już wcześniej na Fiji a z tym wiąże się zabawna historia. Jako, że ja nie potrafię pływać stałam sobie na brzegu w wodzie po kolana i nachylona z zanurzoną głową z okularami oraz rurką – podziwiałam rafę z takiej właśnie perspektywy, pełny profesjonalizm i postawa, żywa reklama snorkellingu. Ale z drugiej strony na Fiji woda jest tak przezroczysta, że naprawdę wystarczy zajrzeć pod powierzchnię wody by zobaczyć ten cudowny i kolorowy świat rafy. Zaś Gosia pływała sobie w najlepsze w pewnej chwili usłyszałam za sobą męski głos – dlaczego nie wchodzisz do wody? ‘Bo ja nie umiem pływać, ale wszystko ok, bo i tak mogę oglądać sobie rafę’. Mężczyzna odrzekł „Daj mi 5 min, zaraz wracam i idziemy razem pływać. Dziś będziesz robić snorkelling, jutro już scuba diving, Gwarantuję Ci to’. Zatkało mnie i już chciałam parsknąć śmiechem ale facet zniknął. Przez dwadzieścia kilka lat uczę się pływać i nadal kucam w wodzie a tu jakiś australijski wodny szuwarek mnie w dwa dni nauczy, jasne... Ale po chwili nieznajomy wrócił ze sprzętem, a ja trochę już w strachu broniłam się rękami i nogami tłumacząc, że mi naprawdę nie przeszkadza fakt, iż nie potrafię pływać i tak wszystko pod wodą widzę przez okulary. Okazało się jednak, że to wysoce wykwalifikowany instruktor z dwudziestoletnim doświadczeniem, który specjalizuje się w takich rzadkich przypadkach jak mój. Po wielkich wahaniach postanowiłam mu zaufać (w końcu trafił mi się prawdziwy profesjonalista) i spróbować i … nie żałowałam. Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że była to jedna z najpiękniejszych chwil mojego życia – nie potrafiąc pływać zanurzyłam się w wielkim błękicie i podziwiałam ogromne kolorowe ryby, rozgwiazdy i wspaniałą rafę! Wspaniałe! Na drugie dzień faktycznie z pomocą Petera (już nie szuwarka a profesjonalisty Petera) zaliczyłam scuba diving. Nie dość, że pływałam to jeszcze jak ryba oddychałam pod wodą! 


Zdjęcie z cyklu 'dokument' - słaba jakość, ale liczy się to, że faktycznie było nurkowanie ;)


Najlepsze z tego wszystkiego było to, że był to Australijczyk, który prowadził swoją firmę w Airlie Beach, a na Fiji przyjeżdżał kilka razy do roku. Umówiliśmy się więc, że gdy będziemy podróżować z Gosią po antypodach zajedziemy tam i znów zejdziemy razem pod wodę. I tak się stało – Gosia zadzwoniła do Petera i następnego dnia miałyśmy już zaplanowane scuba diving! Ależ byłyśmy podekscytowane! Płynęliśmy dwie godziny w jedną stronę do specjalnej bazy, z której wypływało się na otwarty ocean. Gdy tylko wskoczyłyśmy do wody zaniemówiłam – ilość pięknych kolorowych ryb, różne rodzaje koralowca, to wszystko wyglądało wspaniale! Jakby się wchodziło przez wodne drzwi do krainy Narni! Niesamowite, jak ocean zmienia się w ciągu dnia – rano można oglądać zupełnie inne widoki niż popołudniu czy wieczorem. Zawsze widzi się coś nowego, innego. Dopiero wtedy zrozumiałam dlaczego to się nie może znudzić… Było cudnie! I nie mogłam uwierzyć, że godzina zleciała tak szybko, w ogóle tego nie poczułyśmy! Oglądałyśmy piękno w najczystszej, postaci. Po powrocie byłyśmy wykończone i po wieczornym piwie poszłyśmy szybko spać – w końcu jutro z samego rana czekało nas zwiedzanie rajskich wysp. 



Wiele już słyszałyśmy na temat Whitsunday – niemal każdy spotkany na naszej drodze podróżujący mówił, że takie "must see" to nurkowanie na The Great Barrier Reef, wspomniane wyspy i Cairns z wypadem do Daintree Rainforest. Nie mogłyśmy więc tego ominąć, w związku z czym kolejnego dnia już siedziałyśmy na łódce i zmierzałyśmy w kierunku raju. Wielkim atutem tych miejsc było to, że zdecydowana większość z nich jest niezamieszkana, co sprawia, że są one wciąż niezniszczone i piękne. Kto nie chciałby połazić po bezludnych wyspach. Zatrzymaliśmy się w kilku miejscach gdzie mogliśmy pochodzić, ponurkować, posiedzieć na plaży, połazić po lesie… Widoki były wprost wspaniałe – ta pustka i piękno… Mimo tego, iż są to w dużej mierze miejsca nastawione na turystów nie dość, że nie było tam tłumów (pewnie mają tyle tych wysepek, że jakoś ruch turystyczny nie jest zauważalny i rozkłada się po równo) to wyspy sprawiały wrażenie dzikich i niemal nietkniętych przez człowieka. I to jest coś, co za każdym razem robi na mnie spore wrażenie w Australii. Mimo turystyki, piękno przyrody jest wciąż nieskazitelne i rzadko kiedy widać tam poważniejsze zmiany wprowadzone przez człowieka. Wracając jednak do tego, co zobaczyłyśmy - kolory były wręcz psychodeliczne: ta przezroczysta turkusowa woda, miękki, wręcz aksamitny piasek, mewy, słońce i granatowe chmury. Taki krajobraz, wprost wymarzony pod względem kolorów do zdjęć towarzyszył nam niemal przez cały dzień. 







W drodze powrotnej śmiałyśmy się, że normę na "piękne widoczki" wyrobiłyśmy sobie na dobrych kilka tygodni… Wieczór upłynął przy winie pod znakiem planowania dnia kolejnego – kierujemy się do góry, najlepiej do Townsville skąd na kilka godzin chciałyśmy popłynąć na Magnetic Island, ponoć bardzo tajemniczą wyspę. 

Ciąg dalszy już wkrótce! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz