sobota, 22 lutego 2014

Autostopem po Australii - od Gin Gin po Airlie Beach

Znów w drodze. Słońce, plecaki na ramionach, w samo południe wędrujemy czując z każdą kroplą potu gorąc Antypodów. Po tylu dniach spędzonych w grupie dziwnie jakoś zostać tylko we dwie. Nie potrwało to jednak długo – już po 10 minutach siedziałyśmy w samochodzie i kierowałyśmy się w stronę Rockhampton. Wcześniej prześledziłyśmy mapę i dotarło do nas, że stąd (z Gin Gin) do Airlie Beach jest już tylko jakieś 800 km, ale mimo wszystko raczej nie uda nam się dotrzeć do celu w jeden dzień. Moja towarzyszka podróży podnosząc wzrok znad mapy była raczej sceptyczna, "podróż na kilka dni" - powiedziała, "Cóż, nigdy nie wiadomo", odparłam. I tak już miałyśmy szczęście – Rockhampton, czyli miejscowość, gdzie potencjalnie mogłybyśmy zatrzymać się na noc leżała niecałe 300 km stąd i dwójka Australijczyków, która nas wiozła zapewniała, że dojedziemy cało i zdrowo. Jak do tej pory jechało się bez korków. Niestety nie ominęły nas prace na drodze – jechaliśmy wolno, bardzo wolno, z każdym kilometrem wolniej, a z nas uchodził optymizm…

Perspektywa dotarcia jeszcze dziś do Airlie Beach właściwie legła w gruzach, nie liczyłyśmy już na to, że nam się to uda. Ale przyjęliśmy zasadę, że w podróży autostopem się nie narzeka, tylko cieszy się z tego, co się ma. Nasi kierowcy okazali się niezwykle sympatycznymi sprzedawcami sprzętów chłodzących (klimatyzacja itp.) – przegadaliśmy z nimi całą drogę (było sporo czasu by gadać, bo jechało się tempem biegnącego żółwia), zabrali nas na lunch i jeszcze dodatkowo zaproponowali darmowy nocleg w swoim apartamencie. Z ostatniego nie skorzystałyśmy – mimo tego, iż nasi nowi znajomi wzbudzali zaufanie postanowiłyśmy być ostrożne, zbyt dużo uprzejmości na jeden dzień był podejrzany. Grzecznie odmówiłyśmy się tłumacząc, że pragniemy za wszelka cenę dojechać do Airlie Beach najszybciej jak to możliwe. Kiwnęli głową ze zrozumieniem, ale mimo wszystko zostawili nam swój numer telefonu – jak Wam się nie uda, dzwońcie, my po Was podjedziemy i zaopiekujemy się. Gdy wysiadałyśmy z ich auta było już pod wieczór. Umówiłyśmy się między sobą tak – spróbujemy zaryzykować, może uda nam się jeszcze ujechać kawałek na północ, mimo wieczorowej pory. Nawet nie zdążyłyśmy wyciągnąć ręki w celu zatrzymania stopa a już coś wielkiego zatrzymało się koło nas – olbrzymia ciężarówka. Spojrzałyśmy na siebie ze zdziwieniem, pomyślałyśmy, że ktoś się po prostu zatrzymuje – nie sądziłyśmy, że po nas, przecież nawet nie wyciągnęłyśmy ręki! Wysiadł młody chłopak pytając, czy nas gdzieś nie podrzucić - bez większej nadziei powiedziałyśmy, ze chcemy jechać do Airlie Beach. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że chłopak jechał aż do Darwin (to baaaardzo daleko, tzw ‘Top End’ w Australii, jakieś 3 tysiące km od Rockhampton). Spojrzał na nas, uśmiechnął się i powiedział "To trochę nie do końca po drodze, ale co będziecie po nocy tu stały, zawiozę was tam. Będziecie na miejscu około północy". Nie zastanawiając się ani sekundy wskoczyłyśmy do wielkiej ciężarówki. To był nasz pierwszy raz w tak wielkim aucie na tej trasie – wszystko wyglądało jakoś tak inaczej – przyjemnie było patrzeć na drogę z "wysoka". Jazda samochodem prostą drogą ma w sobie coś niesamowitego – godzinami patrzy się przed siebie, słońce zmienia swoje położenie, mija się miasteczka, domy, piękne krajobrazy i ogląda się to wszystko jak z kapsuły, wewnątrz cicho, chłodno, wygodnie. I jest się w pewnym sensie wolnym, daleko od wszystkiego i wszystkich, jest się po prostu szczęśliwym. 

Nasz nowy znajomy był Macedończykiem, który od 10 lat mieszka w Australii i pracuje jako kierowca ciężarówek. Kocha swoją pracę – wyznał nam, że uwielbia siedzieć za kółkiem, przemieszczać się, być co kilka dni w innym miejscu. W swej pracy zjechał już kilkakrotnie całą Australię. Z zapałem opowiadał nam o tym, jak to jest, gdy jedzie się samemu z Sydney do Perth przez pustynię. Ciekawie słuchało się kogoś, dla kogo pokonywanie tak olbrzymich odległości było chlebem powszednim. Marco twierdził, że nie zamieniłby tego fachu na nic innego. I chyba go poniekąd rozumiałam. By nam umilić czas w drodze prezentował nam swoje ulubione bałkańskie piosenki – przez pierwsze 15 minut było zabawnie, ale po kilku godzinach miałyśmy ochotę wyskoczyć juz przez okno…ale cóż, najważniejsze, że jedziemy Jak to zwykle w podróży bywa nastąpiła drobna zmiana planu – w związku z tym, że znów były korki i jechało się naprawdę ciężko, nasz kierowca oświadczył nam, że chciałby się ze dwie godzinki przespać. Co mogłyśmy powiedzieć…niewiele, żadna z nas nie potrafiła by prowadzić tego wielkiego smoka. Nie do końca podobała nam się opcja wylądowania w Airlie Beach w środku nocy. Mogłyśmy tylko liczyć na to, że Marco będzie chciał spać dłużej a my zamiast w środku nocy przyjedziemy tam nad ranem. I tak się stało – Marco zaspał, a my dotarłyśmy do Airlie Beach o 6 rano. Należały mu się wielkie podziękowania – nie dość, że zboczył z drogi, by nas tam zawieźć, to jeszcze wjechał do miasta, choć nie mógł, bo jego samochód był za ciężki by jeździć po takich małych uliczkach. Podziękowałyśmy mu za ten trud i życzyłyśmy dobrej drogi. Przed nim było jeszcze tyle kilometrów… A my? W końcu dotarłyśmy do miejsca, w którym chciałyśmy ponurkować i spędzić kilka dni. Czyli…wakacji czas zacząć! Mimo tego, że dopiero świta. Nim znalazłyśmy hostel (check in od godziny 10, miałyśmy więc sporo czasu) poszłyśmy na plażę, by porozkoszowac się widokiem.


Słoneczne Airlie


Deszczowe Airlie



Nie trwało to zbyt długo, bo niestety od kilku dni padało w tym regionie i zaczęło znowu siąpić… Zastanawiałyśmy się na jakim etapie podróżowania jest Nick – pomyślałyśmy, że na pewno nie dotarł tutaj wcześniej od nas. Jak się później okazało, myliłyśmy się – on miał jeszcze więcej szczęścia od nas – trafił na kogoś, kto jechał bezpośrednio tutaj i przyjechał już wczoraj o 22…ech. Nie zawsze jest się pierwszym. Po zameldowaniu się w hostelu i odświeżeniu mimo dziwacznej pogody udaliśmy się już w trójkę zobaczyć co Airlie Beach ma do zaoferowania. Już na wstępie poinformowano nas, iż o tej porze roku nie wolno się kąpać w morzu z uwagi na niebezpieczne meduzy, które są wszędzie i jedyną bezpieczną opcją by uniknąć poparzenia jest wejście do wody w specjalnym kombinezonie. Postanowiliśmy spędzić ten dzień leniwie w lagunie, przy zimnym winie powoli planując co zrobimy przez kolejne dni. 


Wino w lagunie? Nie ma nic lepszego!


W takiej lagunie to można siedzieć...


 ...bo wchodzenie do wody bez specjalnego kombinezonu nie należy do dobrych pomysłów ;)



Wiedziałyśmy, że na pewno będziemy nurkować w oceanie, w końcu to tu zaczyna się słynna The Great Barrier Reef! Było tu tyle rzeczy do zrobienia –okolice rajskie wyspy Whitsunday, parki narodowe, rafting… zapowiadało się znakomicie! O tym, jak minęły kolejne dni w Airlie Beach już niedługo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz