niedziela, 9 lutego 2014

Autostopem po Australii – od Byron Bay przez Surfers Paradise aż po Brisbane

Kolejny dzień – dzisiaj zmierzymy się z australijskim autostopem. Spakowane zapytałyśmy rano o drogę na wylotówkę, gdzie chwilę później już stałyśmy wyciągając ręce w celu zatrzymania auta. Gosia od razu złapała bakcyla i chwilę później w sposób mistrzowski machała z uśmiechem do samochodów. Od razu powiem, że nigdy nie czekałyśmy dłużej niż 15 minut. Nie wiem, czy to zasługa tego, że stałyśmy w odpowiednich miejscach, czy tego, że byłyśmy uśmiechniętymi dziewczynami w krótkich szortach…a może jedno i drugie?

Gdy już po chwili  zatrzymał się van z przymocowanymi do dachu deskami do surfingu już wiedziałyśmy, że właśnie zaczyna się przygoda. W końcu! Trochę zgłupiałyśmy, gdy dwójka przystojnych Australijczyków zapytała nas dokąd chcemy jechać…bo w sumie nawet o tym nie pomyślałyśmy – wiedziałyśmy tylko, że chcemy jechać do góry, na północ, ale żadne konkretne miejsce nie było ustalone. Kierowca zaproponował nam, że podwiezie nas do Cooloongata na Gold Coast. Szybko rzuciłyśmy okiem na mapę – zgadza się, co prawda było to tylko 70 km dalej, ale w kierunku na północ…to jedziemy! Okazało się, że nasi współtowarzysze podróżowali w samochodzie, w którym również spali od roku. Pracowali kilka miesięcy w Melbourne, potem na kilka miesięcy wsiadali w auto, jeździli sobie w różne miejsca, pływali na desce, odpoczywali, zwiedzali – to był ich sposób na życie. Jak kończyły się fundusze wracali do pracy. Chłopcy zawieźli nas na plażę, gdzie posiedziałyśmy chwilę, popstrykałyśmy zdjęcia i ruszyłyśmy dalej. By kontynuować podróż musiałyśmy wydostać się z miasta na drogę wylotową. Trochę nam się to dłużyło – okazało się bowiem, że Chinka wskazując nam drogę mówiąc ‘10 minut’ miała właściwie na myśli 10 min szybkiej jazdy samochodem, a nie łażenie w słońcu z plecakami. Zmęczone dotarłyśmy na drogę i już po 3 minutach wsiadałyśmy do auta gawędząc z Brazylijczykiem, który podrzucił nas dalej na północ o jakieś 50 km. Planu oczywiście nie było żadnego – niech się samo wszystko wydarza, byle do przodu, byle na północ. Wysiadłyśmy gdzieś na środku autostrady planując przejść nieco dalej w bardziej dogodne miejsce (czytaj: cień). Gdy tak maszerowałyśmy zatrzymał się samochód – biała honda. Wyszedł jakiś młody chłopak w czapce z daszkiem pytając, czy chcemy jechać, w aucie siedział kierowca. Spojrzałyśmy po sobie pytająco i razem odpowiedziałyśmy: jasne, że chcemy. Wsiadłyśmy do auta i po chwili wyklarowało się, że nasz kierowca, młody mieszkaniec Hong Kongu od kilku lat żyjący w Australii po raz pierwszy wziął kogoś z ulicy do samochodu. Myślałyśmy, że chłopcy się znają, ale szybko okazało się, że Amerykanin w czapce jest autostopowiczem tak jak i my. Chińczyk, który pierwszy raz zabierał autostopowiczów kierował się do Brisbane.

Byłyśmy zachwycone – nie dość, że zawiezie nas taki kawał drogi, to jeszcze mamy wesołą kompanię. Nick, kolega z Chicago studiował w Nowej Zelandii i przemierzył już cały stan Victoria autostopem (widział już m.in. The Great Ocean Road, Melbourne itp.). Teraz kierował się zupełnie tak jak my na północ z tę różnicą, że on miał trochę mniej czasu od nas. Po kilkunastu minutach czuliśmy się w swoim towarzystwie jakbyśmy się znali od lat. Wszyscy byliśmy ciekawi, dlaczego nasz kierowca pierwszy raz w życiu zdecydował się kogoś ze sobą zabrać, no i, dlaczego akurat padło na nas… tak nędznie wyglądaliśmy, że aż wzbudzaliśmy litość? Chris powiedział, że w sumie to ma wakacje od szkoły i trochę mu się nudzi, więc postanowił zrobić coś niecodziennego. Zaproponował nam też wspólny wypad na Surfers Paradise. Podekscytowany zachęcał: siądziemy na plaży, wypijemy piwko, pooglądamy surferów? Kto na taką propozycję powiedziałby nie, nie interesuje mnie taki sposób spędzania wakacji. Więc nie trzeba nam było tego kilka razy powtarzać. Chris dodał – ‘Dziś jest chiński nowy rok, ja jestem tu sam, fajnie by było spędzić go z Wami’. No to mamy kolejnego sylwestra, jest okazja by poświętować, po drugie jak zostawić skośnookiego kolegę samego w ten dzień, nie wypada. 

Dojechaliśmy na Surfem Paradise, plaża – jak sama nazwa sugerowałą - była bajeczna, dlatego jak mrówki do miodu ciągnęli tu amatorzy pływania na desce. Dobrze, przynajmniej można było oko nacieszyć – przed nami wyginali się bowiem przystojni surferzy, którym żadna fala nie była straszna, i mimo ostrzeżenia o pływającym w pobliżu rekinie, nikt nie wyszedł z wody. Najbardziej zaskoczyła mnie ilość hoteli – gdy szło się główną ulicą zaraz przy tej niekończącej się, gigantycznej wręcz plaży można było odnieść wrażenie, że to betonowo – hotelowe miasto wieżowców ustawione wprost na plaży. Miasto nastawione wyłącznie na turystykę, taka imprezownia ale bez duszy i charakteru. Warto dodać, że Gold Coast to jedno z najpopularniejszym miejsc wypadowych nie tylko na surfing, romantyczny weekend, imprezy, ale przede wszystkim na pijackie wyjazdy młodzieży szkolnej w czasie przerwy wakacyjnej, tzw. Schoolies. Permanentna zabawa i upijanie się do nieprzytomności. 


W Surfers Paradise każdy pływa na desce


Widzicie te podłużne cienie na plaży? Betonowe miasto przy oceanie...


Siedzieliśmy więc, rozmawialiśmy i było naprawdę miło, choć wiedzieliśmy, że za kilka godzin będziemy w Brisbane i nasze drogi się rozejdą. I w tym momencie Chris zaproponował, że w sumie, to on mógłby być jutro naszym przewodnikiem po Brisbane, bo i tak ma wolne. Przystaliśmy na to ochoczo – nie dość, że zawozi nas do Brisbane, to jeszcze pokaże nam miasto. Czego można więcej chcieć? 

Przybyliśmy na miejsce, znaleźliśmy nocleg, i umówiliśmy się z Chrisem na rano. Zostaliśmy więc we trójkę – ja, Gosia i nasz amerykański kolega Nick. Uznaliśmy, że fajnie by było pochodzić trochę po mieście i zaopatrzyć się w niezbędnik (niesamowicie popularny wśród backpackersów) jakim okazał się Gun Gun – wino w kartonie (całe 4 - 5 litrów) za zawrotną cenę $12. Samo smakuje średnio, ale w połączeniu ze Sprite jest wyśmienite! Oto recepta na tanie picie na Antypodach, gdzie alkohol jest niestety zabójczo drogi. Poznaliśmy kolejnych ciekawych ludzi w hostelu (jak zwykle było tam sporo Niemców) i tak nasza ‘grupa zwiedzająca Brisbane’ powiększyła się o kolejnego członka, tym razem Brytyjczyka.

O wrażeniach z Brisbane i dalszej podróży w kolejnym poście!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz