poniedziałek, 16 czerwca 2014

Australijski Outback, czyli podróż po Northern Territory - część 2

Wyjeżdżając z Litchfield National Park zmierzaliśmy w kierunku Pine Creek, słynnego przystanku przed Katherine. Zabawne, że w Northen Territory nie ma zbyt wiele przejezdnych dróg. Jechaliśmy więc główna autostradą, Stuart Highway, która biegła aż na południe Australii, czyli do Adelaide. Nazwa wzięła się od nazwiska szkockiego podróżnika i odkrywcy Johna McDouall Stuarta, który jako pierwszy człowiek z Europy przemierzył Australię wzdłuż z północy na południe. Ciekawostka – niektóre odcinki tej trasy wykorzystywane są przez serwis ‘Flying Doctors’, gdy trzeba awaryjnie lądować. Wtedy to specjalnie wyznaczone do tego części trasy pełnią rolę pasów lotniczych, więc nerwowo spoglądam przez lusterko czy nic za nami nie ląduje lub startuje.

Generalnie, co warto powiedzieć na temat dróg w Australii – Nie ma ich zbyt wiele - pustynia to średnio przyjazne miejsce dla człowieka, nie ma więc powodu by się włóczyć bez celu (w niektórych miejscach australijskiego outback nawet wielbłądy nie wytrzymują trudów pustyni). Jak już jednak mamy drogę, to możemy mieć pewność, że jest ona długa. Droga mająca długość 3 tysiące kilometrów nie jest tu niczym dziwnym. Ale trzeba sobie to uzmysłowić, to tak jakbyśmy jechali autem z Koszalina do Palermo i z powrotem.. Ot, co kraj to obyczaj. Poniższe zdjęcie chyba dość dobrze obrazuje jakie są odległości do pokonania w Australii… 



Kierując się do Pine Creek uznaliśmy, że zostaniemy gdzieś w okolicy na noc, bo przecież bez sensu tak gnać przed siebie. Było jeszcze stosunkowo wcześnie, zdecydowaliśmy się więc na obejrzenie miasteczka. Wiedzieliśmy, że to popularne miejsce, które było istotnym punktem na mapie w okresie gorączki złota w XIX wieku. Mówi się, że to ‘największe miasto’ na trasie z Darwin do Katherine. Jak na obietnice ‘największegomiasta na trasie’ to zaskoczył nas rozmiar mieściny – było to bowiem kilka domków na krzyż, sklep, pralnia, park, poczta i coś na kształt muzeum. Na kształt, bo to trochę słowo na wyrost – kilka zdezelowanych pozostałości po kolei, fragment torów i jakieś stare dokumenty. I ta starsza pani, która tak bardzo chciała nam opowiadać historię tego miejsca i jej mieszkańców jakby sama była częścią tego muzeum (była zdecydowanie w wieku muzealnym). Później przeczytaliśmy, że Pine Creek liczy niewiele ponad trzysta mieszkańców…Sławę zawdzięcza tylko temu, że było położone na ‘złotym szlaku’. 




Już wtedy wiadomo było co oznacza ‘tania azjatycka siła robocza’. W okresie wielkiego szaleństwa złota (koniec XIX wieku) i początek XX zbudowano nawet słynną kolej ‘North Australian Railway’. Ów szlak był jednym z najpopularniejszych szlaków w ówczesnej Australii. Zabawny fakt – w latach 80tych XIX wieku liczba Chińczyków mieszkających w Pine Creek przewyższała o sześć razy liczbę Europejczyków. Takie ‘little China’ w środku pustyni. Gdy tak przechadzaliśmy się po tym niby muzeum okazało się, że trafiliśmy na lokalny mini market – co prawda były tam tylko trzy stoiska, ale zawsze coś. Można było uraczyć się tam używanymi książkami, suszonymi owocami (suszone plastry mango okazały się niesamowicie wspaniałą delicją!) i różnymi miodami – dla każdego coś miłego. Gdy uznaliśmy, że już naszych eksploracji nadszedł kres postanowiliśmy udać się w dalszą podróż. Ciąg dalszy w kolejnym poście!

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Australijski Outback, czyli podróż po Northern Territory - część 1


Przyjazd do Darwin nastąpił po tygodniowym pobycie w zimnej Tasmanii, w związku z czym szok temperaturowy był większy, niż miałoby to miejsce normalnie. Na lotnisku w Darwin o godzinie 24 przywitał nas skwar jak w hucie. Co prawda trwało to tylko kilka minut, bo zaraz byliśmy już z powrotem na klimatyzowanym lotnisku, niemniej to wyjście z samolotu i przejście tych kilkuset metrów dało nam namiastkę tego, z jakimi temperaturami będziemy obcować przez najbliższe dni. Ja byłam w siódmym niebie – no, w końcu wygrzeję kości po tej lodowatej Tasmanii. Mój towarzysz posłał mi wrogie spojrzenie mówiąc, że następnym razy 3 razy sprawdzi jakie są temperatury w danym miejscu nim zgodzi się przyjąć zaszczytne miano ‘mojego towarzysza podróży’, zgodził się być towarzyszem podróży a nie pracownikiem huty przy piecu. Na lotnisku czekaliśmy aż do otwarcia wypożyczali samochodów, czyli do 8 rano. Gdy tylko udało nam się zaklepać prześliczną terenówkę od razu zaskoczono nas dość znacznie – haaa…tutaj deal jest taki, że jeździ się 100km dziennie, jeżeli chcesz to przekroczyć, dopłacasz 2 centy za każdy przejechany kilometr. Czyli – jeśli wynajmujemy auto na 4 dni, możemy przejechać bezkarnie tylko 400km, czyli tyle co nic, ot przejażdżka do najbliższego sklepu. W Nortnern Territory wiedzą jak się zabezpieczyć, by ludzie nie eksploatowali im aut i nie przejechali im 2000 km w 3 dni… tego nie wzięliśmy pod uwagę. Trudno, planu nie zmieniamy, najwyżej będzie nas to kosztować więcej niż zakładaliśmy. Ot, typowe niespodzianki podczas podróżowania. 



A plan był taki – mieliśmy 6 dni na Darwin i okolice, czyli całkiem przyzwoicie. Plusem był fakt, iż akurat trafiliśmy na porę suchą (stąd też dużo wyższe temperatury) i większość szlaków byłą przejezdnych. Pora deszczowa oznacza bowiem, że dostępnych dla zwiedzających jest czasem niecałe 30% parków narodowych, drogi są bowiem nieprzejezdne bo błoto i deszcze. Nasza wyprawa brzmiała więc już na wstępie bardzo obiecująco. Najpierw udaliśmy się na zakupy, by w razie zagubienia się gdzieś w pustynnym rejonie nie paść z braku wody i jedzenia. Jako, że zwiedzanie Darwin zostawiliśmy sobie na koniec, czym prędzej wyjechaliśmy z miasta w kierunku Litchfield National Park – słynny park narodowy oddalony o dwie godziny jazdy samochodem od Darwin. 

Już na początku przejażdżki naszą uwagę przykuły monstrualne budowle wzniesione przez termity – aż musieliśmy przystanąć i przypatrzeć im się z bliska – trudno uwierzyć, że takie gigantyczne termitiery powstają naturalnie! Jakby małe owady chciały budować drapacze chmur. 



Gdy tak posuwaliśmy się do przodu, trudno mi było skoncentrować się na jeździe – krajobrazy były niesamowite. Mimo tej pustki i prostoty, wyglądało to wspaniale. Błękit nieba, ochra ziemi, zieleń roślin…te kontrasty robiły ogromne wrażenie. Do tego upał, w powietrzu unoszący się piasek…to wszystko sprawiało, że czułam się trochę jak w innym świecie. To była w końcu ta prawdziwa Australia, którą widziałam oczami wyobraźni mieszkając w Europie. 






Dotarliśmy do parku narodowego. Przywitał nas przepiękny wodospad Wangi Falls, który Australijczycy postanowili zamienić na basen…Ci, to lubią siebie rozpieszczać! 



Jako, że ja nie pływam nacieszyliśmy jedynie oczy i udaliśmy się w małą wędrówkę po lesie. Już na dzień dobry odkryliśmy kilka olbrzymich pająków. Nikt się oczywiście nie bał – ludzie stali, robili sobie zdjęcia i z uśmiechem zachęcali nas do podejścia bliżej. Łatwo powiedzieć, a jak to skoczy na mnie? Przecież widać, że w każdej chwili może... Ech, Ci Australijczycy to są jednak trochę bezmyślni. Albo zbyt optymistyczni…albo i jedno i drugie. 



Szybko więc uciekłam postanawiając oddać się wspinaczce. Trzeba przyznać, że w takim upale nawet półgodzinna przechadzka staje się wyczynem… Warto było jednak dla tych widoków.

Po spędzeniu kilku ładnych godzin w Litchfield National Park postanowiliśmy udać się w kierunku Pine Creek, miasta słynnego podczas gorączki złota. O tym i o dalszej podróży po Northern Territory już w kolejnym poście.

wtorek, 3 czerwca 2014

Darwin – australijskie drzwi do Azji



Ze stolicy Northern Territory jest ta sama odległość do Tasmanii jak i Wietnamu. Terytorium Nothern zajmuje aż 1/6 całej Australii, ale co ciekawe – mieszka tam tylko 1% całej populacji, czyli 140 000 mieszkańców (dla porównania w Radomiu czy Kielcach mieszka prawie dwa razy więcej ludzi) . Ha, i pomyśleć, że to stolica całego terytorium. Jak na Polskę, to takie niewielkie miasteczko…ot, taki mniejszy Rzeszów (bo Radom to już wielkie city).

Northern Territory to tropikalna część Australii, już przy wjeździe na terytorium Nothern można przeczytać coś takiego:











Jak dla mnie fantastycznie, w szafie same sukienki i sandałki, ciepło przez cały rok! W odróżnieniu od reszty Australii obowiązują tutaj tylko dwie pory roku – sucha i deszczowa. Wilgoć, upał, deszcze – bardzo azjatycki, tropikalny klimat. Czyli z garderoby albo japonki albo trampki. Ewentualnie zamieniane na płetwy. Darwin nazywane jest ‘Top End’ i „Asia’s doorstep’. To najbardziej oddalony na północ punkt Australii. W związku z tym, ma ono nieco inny charakter od pozostałej części Antypodów. Można odnieść wrażenie, że jest to nieco odseparowane terytorium od reszty Australii. Ludzi są przyjaźni, ale twardzi. Mówi się nawet o czymś takim jak ‘frontier mentality’ czy ‘frontier people’. Przyzwyczajeni do tego, że sami rozwiązują problemy. Warto dodać, iż wielu zwraca uwagę na to, że Północ kraju jest nieco zaniedbana i ‘zapomniana’ przez Południe. W książce autorstwa Ross Terrill ‘The Australians’ pojawia się takie zdanie ‘ Northern Territory and people of Darwin have long felt once cheated and ignored by the south which can mean not just Canberra but virtually all the non-Northern Territory urban areas’. W związku z tym ów obszar ma swoją autonomię (nie jest to formalnie stan Australii) i mieszkańcy dbają o swoje sprawy. Do tego stopnia, że gdy w 1998 roku odbyło się referendum, w którym zaproponowano im bycie siódmym stanem australijskim, mieszkańcy grzecznie odmówili. Jakie są tego konsekwencje? Ano na przykład fakt, że nie mają ‘stołków’ w parlamencie. Reprezentują ich delegaci, którzy jeżdżą do Canberry i uczestniczą w posiedzeniach. Nie muszą jednak głosować, czy w jakikolwiek inny sposób się udzielać. Żeby było ciekawiej i dziwaczniej, tak jak wszyscy Australijczycy Territorians są zobligowani do brania udziału w wyborach. W związku jednak z tym, że nie jest to stan, ich głosy nie są liczone w wynikach jakiegokolwiek narodowego referendum. Cóż, brzmi to co najmniej absurdalnie… 

Wielu Australijczyków z innych stanów nigdy nie było w Darwin – o ile Sydney, Cairns, Melbourne, Perth czy Adelaide cieszą się dość znaczną popularnością, o tyle Darwin uchodzi za zbyt odległe i raczej mało atrakcyjne. Taniej przecież polecieć na Bali na wakacje niż do Darwin, w którym tylko pełno Aborygenów i gorąc pustyni. Jeśli już wybierają się na północ to głównie po to, by zobaczyć wspaniały Kakadu Park i ewentualnie Arnhem Land (ziemie należące do Aborygenów). Ciekawostka – czasem jest taniej polecieć z Darwin do Perth przez Bali niż bezpośrednio z jednego miasta do drugiego australijskimi liniami…ot, uroki tropików. Samo miasto pod względem architektonicznym wygląda dość jednolicie i monotonnie – to w dużej mierze zasługa huraganu Tracy z 1974, którego prędkość wynosiła 220km na godzinę i zmiotła z powierzchni ziemi w jedną noc niemal całe miasto (tylko 6% miasto nadawało się do zamieszkania). Odbudowa zajęła kilka lat. Ci więc, którzy spodziewają się pięknych tropikalnych białych budowli z przestronnymi werandami będą nieco rozczarowani. nie ma nic takiego, jak było, to odleciało z huraganem. Prócz nowoczesnych blokowisk i zwykłych domków rezydencyjnych nie ma nic ciekawego.










Z cyklu ‘fakty o Darwin’ warto też dodać, że było to jedyne miejsce w Australii, które w jakiś sposób zostało militarnie zaatakowane – podczas II wojny światowej Japończycy zbombardowali miasto, czego skutkiem była jego odbudowa na ogromną skalę. Huragan Tracy był więc już drugą ‘generalną’ rekonstrukcją miasta. Dziś Darwin rozwija się niesamowicie szybko – mnóstwo tam surowców naturalnych (głównie sektor górniczy i ropa), a bezrobocie to niecałe 1%. Ot, nowoczesne, tropikalne miasto w Australii. A jak wygląda to z podróżniczego punktu widzenia? Relacja z wyprawy po Northern Territory już w kolejnych postach!