poniedziałek, 16 marca 2015

Australijskie rodeo czyli kozaczki i kapelusze górą!

Wyjeżdżając z parku narodowego natknęliśmy się na interesujący znak z napisem ‘Siberia’. 



Pierwsze co przyszło mi to głowy to to, że ktoś musiał czuć się w tym miejscu naprawdę zimno i dlatego nazwą nawiązał do wiecznie zimnej Syberii. Jak się później okazało, ludzie, którzy pracowali przy budowie infrastruktury w Snowy Mountains (drogi, tunele, skupiska wodne) zdawali się tak właśnie myśleć. No cóż, skoro delikatnie minusowe temperatury takie jak -5 są w stanie komuś tak dać w kość to może niech oni nie jadą na Syberię bo nie uwierzą jak może być zimno… 

Przemieszczaliśmy się z zimnych gór w stronę upalnego Sydney. Widoki po drodze były piękne, z ulgą jednak oddalaliśmy się od gór, które dały nam w kość w ciągu ostatnich dwóch tygodni. 



Z godziny na godzinę było coraz cieplej, aż w końcu z grubych spodni i swetra zmieniłam strój na szorty i koszulkę. Po drodze do domu mieliśmy zaplanowany kilkugodzinny pobyt w miasteczku Tumbarumba. Już dla samej nazwy warto się tam zatrzymać. Od wielu już lat odbywało się tam rodeo, które stanowiło jedną z największych atrakcji w skali roku dla mieszkańców tego zakątka NSW. Nigdy wcześniej nie miałam przyjemności oglądania tego widowiska na żywo, wyczekiwałam więc z niecierpliwością na to co ma się wydarzyć. Prawie jak w Texasie w USA. 

Dojechaliśmy na miejsce, nie wiedzieliśmy jednak dokąd mamy się udać by zobaczyć rodeo (na stronie internetowej nie podali adresu ani godziny). Postanowiłam więc podejść do pani siedzącej w budce z napisem ‘ informacja turystyczna’ (swoją drogą to zabawne, że w miasteczku, gdzie mieszka tylko 1, 5 tys ludzi mają taką instytucję). Pani z niesamowicie mocnym akcentem charakterystyczny dla ludzi spoza miasta na wieść o tym, że jesteśmy z Sydney i przyjechaliśmy zobaczyć ich wspaniałe rodeo uśmiechnęła się i zaczęła mi dziękować, że zechcieliśmy pofatygować się taki kawał drogi z Sydney (500 km). Nie chciałam już tej starszej pani wyprowadzać z błędu mówiąc, że to po drodze ze Snowy Mountains, co ja tam będę jej humor psuć, niech myśli, że mają tu nie tylko lokalną atrakcję…wywiedziałam się gdzie jechać i po 3 minutach dotarliśmy na miejsce. Wystarczyło jechać za idącymi ludźmi w kowbojskich kapeluszach, wszyscy jak jeden mąż zmierzali na to noworoczne widowisko. Warto też dodać, że rodeo, czyli zmagania z człowieka z końmi, bykami i krowami to w farmerskich częściach Australii bardzo istotna część nie tylko życia codziennego, ale i bardzo popularny sport. Jest to do tego stopnia ważne wydarzenie, że co roku wybierana jest miss roku Rodeo (niestety nie podczas rodeo w Tumbarumba). 

Pora jednak wrócić do noworocznego show. Odkąd wjechaliśmy do Tumbarumba miałam wrażenie, że to jakaś australijska wersja amerykańskiego Teksasu. Mimo 35 stopniowego upału niemal każdy (zarówno mężczyźni jak i kobiety) odziany był w kowbojskie kozaczki i kapelusz. Lans rodem z prerii musi być. To jakby wejście w zupełnie innych świat, świat ludzi, dla których życie na farmach i zajmowanie się bydłem , końmi i innymi zwierzętami to chleb powszedni. Jak się później dowiedziałam od moich australijskich znajomych to nie jest tak, że oni się tak poubierali specjalnie na rodeo. Oni wyglądają tak codziennie, to ich strój do pracy na farmie a nie tylko przebranie, jak u nas krakowiaków czy górali. Oczywiście, można było spotkać nie tylko zwykłe brązowe kapelusze – całe mnóstwo tych kolorowych (różowy szczególnie popularny wśród kobiet). Moda bardzo ciekawa, tak inna od tego co widać w dużych australijskich miastach. 





Gdy już przyzwyczaiłam się do ludzi w kapeluszach i kozaczkach z zainteresowaniem zaczęłam rozglądać się co ciekawego dzieje się wokół mnie. Prócz najważniejszej atrakcji jaką był oczywiście samo rodeo można było znaleźć mnóstwo stoisk z najróżniejszymi rzeczami – stoiska gastronomiczne, budka z piwem, małe przenośne sklepiki (jakby ktoś chciał kupić kolejny kapelusz lub kozaczki firmy Akubra), strzelanie z plastikowych pistoletów i mnóstwo innych. Klimat trochę na kształt festynów osiedlowych w mniejszych miastach. Upał, kurz, piwo, spragniony atrakcji tłum. Pora jednak skupić się na tym najważniejszym, czyli rodeo. W Australii jest ich cała masa, tym niemniej rodeo w Tumbarumba jest jedynym, które odbywa się rok w rok już przez 68 lat. Podkreśla się zaangażowanie lokalnych rodzin farmerskich, dla których jest to wspaniała tradycja warta pielęgnacji. Konkurencji, w których zmagali się ze sobą uczestnicy było całe mnóstwo. Oto kilka przykładowych zawodów– typowo australijski campdrafting (kowboj ścigający się z krową), buckjumping (skoki przez przeszkody), bull riding (próba pozostaniu na byku jak najdłużej się da), bareback riding (ujeżdżanie konia bez siodła), barrel racing (próba pokonania trasy wokół ustawionych beczek – okrążenia etc.) i wiele innych. Wszystkie konkurencje cieszyły się wielką popularnością. Ów sport to według wielu nie tylko zmagania zawodników ze zwierzętami, ale również wspaniałe widowisko, pewnego rodzaju show. Faktycznie, po liczbie spadających zawodników z koni czy byków to faktycznie nie jest chyba łatwy sport…I chyba bardziej urazowy niż hokey. Największym powodzeniem cieszyły się zawody ujeżdżania byka – widok był niesamowity. 











Po kilku godzinach z końmi, bykami i kowbojami uznaliśmy, że wystarczy nam atrakcji na jeden dzień. Otrzepaliśmy się z kurzu, wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy w drogę do domu, do Sydney. Nie kupiliśmy kapeluszy i kozaczków.