sobota, 22 lutego 2014

Autostopem po Australii - od Gin Gin po Airlie Beach

Znów w drodze. Słońce, plecaki na ramionach, w samo południe wędrujemy czując z każdą kroplą potu gorąc Antypodów. Po tylu dniach spędzonych w grupie dziwnie jakoś zostać tylko we dwie. Nie potrwało to jednak długo – już po 10 minutach siedziałyśmy w samochodzie i kierowałyśmy się w stronę Rockhampton. Wcześniej prześledziłyśmy mapę i dotarło do nas, że stąd (z Gin Gin) do Airlie Beach jest już tylko jakieś 800 km, ale mimo wszystko raczej nie uda nam się dotrzeć do celu w jeden dzień. Moja towarzyszka podróży podnosząc wzrok znad mapy była raczej sceptyczna, "podróż na kilka dni" - powiedziała, "Cóż, nigdy nie wiadomo", odparłam. I tak już miałyśmy szczęście – Rockhampton, czyli miejscowość, gdzie potencjalnie mogłybyśmy zatrzymać się na noc leżała niecałe 300 km stąd i dwójka Australijczyków, która nas wiozła zapewniała, że dojedziemy cało i zdrowo. Jak do tej pory jechało się bez korków. Niestety nie ominęły nas prace na drodze – jechaliśmy wolno, bardzo wolno, z każdym kilometrem wolniej, a z nas uchodził optymizm…

Perspektywa dotarcia jeszcze dziś do Airlie Beach właściwie legła w gruzach, nie liczyłyśmy już na to, że nam się to uda. Ale przyjęliśmy zasadę, że w podróży autostopem się nie narzeka, tylko cieszy się z tego, co się ma. Nasi kierowcy okazali się niezwykle sympatycznymi sprzedawcami sprzętów chłodzących (klimatyzacja itp.) – przegadaliśmy z nimi całą drogę (było sporo czasu by gadać, bo jechało się tempem biegnącego żółwia), zabrali nas na lunch i jeszcze dodatkowo zaproponowali darmowy nocleg w swoim apartamencie. Z ostatniego nie skorzystałyśmy – mimo tego, iż nasi nowi znajomi wzbudzali zaufanie postanowiłyśmy być ostrożne, zbyt dużo uprzejmości na jeden dzień był podejrzany. Grzecznie odmówiłyśmy się tłumacząc, że pragniemy za wszelka cenę dojechać do Airlie Beach najszybciej jak to możliwe. Kiwnęli głową ze zrozumieniem, ale mimo wszystko zostawili nam swój numer telefonu – jak Wam się nie uda, dzwońcie, my po Was podjedziemy i zaopiekujemy się. Gdy wysiadałyśmy z ich auta było już pod wieczór. Umówiłyśmy się między sobą tak – spróbujemy zaryzykować, może uda nam się jeszcze ujechać kawałek na północ, mimo wieczorowej pory. Nawet nie zdążyłyśmy wyciągnąć ręki w celu zatrzymania stopa a już coś wielkiego zatrzymało się koło nas – olbrzymia ciężarówka. Spojrzałyśmy na siebie ze zdziwieniem, pomyślałyśmy, że ktoś się po prostu zatrzymuje – nie sądziłyśmy, że po nas, przecież nawet nie wyciągnęłyśmy ręki! Wysiadł młody chłopak pytając, czy nas gdzieś nie podrzucić - bez większej nadziei powiedziałyśmy, ze chcemy jechać do Airlie Beach. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że chłopak jechał aż do Darwin (to baaaardzo daleko, tzw ‘Top End’ w Australii, jakieś 3 tysiące km od Rockhampton). Spojrzał na nas, uśmiechnął się i powiedział "To trochę nie do końca po drodze, ale co będziecie po nocy tu stały, zawiozę was tam. Będziecie na miejscu około północy". Nie zastanawiając się ani sekundy wskoczyłyśmy do wielkiej ciężarówki. To był nasz pierwszy raz w tak wielkim aucie na tej trasie – wszystko wyglądało jakoś tak inaczej – przyjemnie było patrzeć na drogę z "wysoka". Jazda samochodem prostą drogą ma w sobie coś niesamowitego – godzinami patrzy się przed siebie, słońce zmienia swoje położenie, mija się miasteczka, domy, piękne krajobrazy i ogląda się to wszystko jak z kapsuły, wewnątrz cicho, chłodno, wygodnie. I jest się w pewnym sensie wolnym, daleko od wszystkiego i wszystkich, jest się po prostu szczęśliwym. 

Nasz nowy znajomy był Macedończykiem, który od 10 lat mieszka w Australii i pracuje jako kierowca ciężarówek. Kocha swoją pracę – wyznał nam, że uwielbia siedzieć za kółkiem, przemieszczać się, być co kilka dni w innym miejscu. W swej pracy zjechał już kilkakrotnie całą Australię. Z zapałem opowiadał nam o tym, jak to jest, gdy jedzie się samemu z Sydney do Perth przez pustynię. Ciekawie słuchało się kogoś, dla kogo pokonywanie tak olbrzymich odległości było chlebem powszednim. Marco twierdził, że nie zamieniłby tego fachu na nic innego. I chyba go poniekąd rozumiałam. By nam umilić czas w drodze prezentował nam swoje ulubione bałkańskie piosenki – przez pierwsze 15 minut było zabawnie, ale po kilku godzinach miałyśmy ochotę wyskoczyć juz przez okno…ale cóż, najważniejsze, że jedziemy Jak to zwykle w podróży bywa nastąpiła drobna zmiana planu – w związku z tym, że znów były korki i jechało się naprawdę ciężko, nasz kierowca oświadczył nam, że chciałby się ze dwie godzinki przespać. Co mogłyśmy powiedzieć…niewiele, żadna z nas nie potrafiła by prowadzić tego wielkiego smoka. Nie do końca podobała nam się opcja wylądowania w Airlie Beach w środku nocy. Mogłyśmy tylko liczyć na to, że Marco będzie chciał spać dłużej a my zamiast w środku nocy przyjedziemy tam nad ranem. I tak się stało – Marco zaspał, a my dotarłyśmy do Airlie Beach o 6 rano. Należały mu się wielkie podziękowania – nie dość, że zboczył z drogi, by nas tam zawieźć, to jeszcze wjechał do miasta, choć nie mógł, bo jego samochód był za ciężki by jeździć po takich małych uliczkach. Podziękowałyśmy mu za ten trud i życzyłyśmy dobrej drogi. Przed nim było jeszcze tyle kilometrów… A my? W końcu dotarłyśmy do miejsca, w którym chciałyśmy ponurkować i spędzić kilka dni. Czyli…wakacji czas zacząć! Mimo tego, że dopiero świta. Nim znalazłyśmy hostel (check in od godziny 10, miałyśmy więc sporo czasu) poszłyśmy na plażę, by porozkoszowac się widokiem.


Słoneczne Airlie


Deszczowe Airlie



Nie trwało to zbyt długo, bo niestety od kilku dni padało w tym regionie i zaczęło znowu siąpić… Zastanawiałyśmy się na jakim etapie podróżowania jest Nick – pomyślałyśmy, że na pewno nie dotarł tutaj wcześniej od nas. Jak się później okazało, myliłyśmy się – on miał jeszcze więcej szczęścia od nas – trafił na kogoś, kto jechał bezpośrednio tutaj i przyjechał już wczoraj o 22…ech. Nie zawsze jest się pierwszym. Po zameldowaniu się w hostelu i odświeżeniu mimo dziwacznej pogody udaliśmy się już w trójkę zobaczyć co Airlie Beach ma do zaoferowania. Już na wstępie poinformowano nas, iż o tej porze roku nie wolno się kąpać w morzu z uwagi na niebezpieczne meduzy, które są wszędzie i jedyną bezpieczną opcją by uniknąć poparzenia jest wejście do wody w specjalnym kombinezonie. Postanowiliśmy spędzić ten dzień leniwie w lagunie, przy zimnym winie powoli planując co zrobimy przez kolejne dni. 


Wino w lagunie? Nie ma nic lepszego!


W takiej lagunie to można siedzieć...


 ...bo wchodzenie do wody bez specjalnego kombinezonu nie należy do dobrych pomysłów ;)



Wiedziałyśmy, że na pewno będziemy nurkować w oceanie, w końcu to tu zaczyna się słynna The Great Barrier Reef! Było tu tyle rzeczy do zrobienia –okolice rajskie wyspy Whitsunday, parki narodowe, rafting… zapowiadało się znakomicie! O tym, jak minęły kolejne dni w Airlie Beach już niedługo!

niedziela, 16 lutego 2014

Autostopem po Australii – od Brisbane do Gin Gin

Tak jak zostało ustalone, następnego dnia oglądaliśmy już Brisbane – stolicę stanu Queensland i trzecie co do wielkości miasto po Sydney i Melbourne w Australii (na Antypodach jedno z trzech największych miast ma zawrotną liczbę mieszkańców 2,2 miliona). Metropolię zaczęliśmy zwiedzać od centrum – główne ulice, muzea, parki. Ja, jako fanka muzeów w ogóle nie chciałam z nich wychodzić (tym bardziej, że można tam było znaleźć takie cuda jak widać na zdjęciach poniżej), ale pod presją grupy ruszyłam z nimi dalej. To, co od razu mnie zaskoczyło to fakt, że niemal wszystkie muzea i atrakcje dla turystów były skoncentrowane w jednym miejscu – w sumie fajnie, bo to dość wygodne – nie trzeba łazić daleko a można wiele zobaczyć. Mogliby je w sumie połączyć tunelami i można nie wychodzić przez tydzień. 

Brisbane zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie – ładne, zadbane, położone nad rzeką. Brak plaży w mieście zrekompensowali sobie miejską laguną, która okazała się być bardzo przyjemnym miejscem odpoczynku i relaksu. Dopiero później, gdy dowiedziałam się jak często czyszczony jest ta niecka pełna wody, to troszkę mniej mi się to wszystko podobało. Może też dlatego byłą tak ciepła…ale tam, trzeba pamiętać, że minusy nie mogą nam zasłonić plusów. 


Urocza laguna



Chill out w środku tygodnia? Dlaczego nie ;)


Nasza banda zwiedza Brisbane!


Jako, że Australia jest krajem wielokulturowym, dość często napotykaliśmy budowle, które ewidentnie wskazywały na azjatyckie wpływy. Idea multi – kulti obowiązuje jak widać wszędzie… 



Nie mieliśmy okazji tego zakosztować, ale ponoć pod względem życia nocnego Brisbane wypada raczej słabo – takimi opiniami dzielili się ze mną moi nowo poznani rozmówcy, którzy utyskiwali, że po zmroku najlepiej iść do domu, bo nic się tu nie dzieje. Cóż, nie wymagajmy zbyt wiele od Australijczyków – jest laguna, są przyjemne klimatyczne knajpki, jest kilka muzeów, więc jest dobrze! Chodząc tak sobie po mieście z jednej strony cieszyliśmy się, że mamy przewodnika, że spędzamy fajnie czas itp. Ale wiadomo – gdzieś tam w głębi każdy wiedział, że dzisiaj to już się rozstajemy i trochę tak jakoś smutnawo było. No, ale taka kolej rzeczy – poznajesz ludzi, niejednokrotnie spędzasz z nimi wspaniały czas a potem niestety musisz nauczyć się mówić i „żegnaj”. Ja już nawet wyciągnęłam mapę i zaczęłam z Gosią planować jak wygląda nasza dalsza marszruta – i wtem jadąc palcem po mapie obie roześmiałyśmy się widząc nazwę– Gin Gin. Toż to tak jak Vodka Vodka albo Whiskey Whiskey (swoją drogą ciekawe czy zapisują nazwę jako Gin²).  Przez dobre kilka minut miałyśmy niezły ubaw, zastanawialiśmy się czy to jest miejsce dla miłośników Ginu, czy dla mniej zaawansowanych członków klubów AA, aż Chris widząc nasze rozbawienie powiedział poważnie: E, mój brat tam mieszka, tam farmy ananasów są, a nie plantacje sadzonek małych ginów. A w sumie jest teraz chiński nowy rok, może bym go odwiedził? Pojemy dobrych ananasów, no i gin wypijemy. Podwójnie! Chcecie ze mną jechać i zostać tam u niego i spędzić noc pod namiotami? Jak zwykle, nie trzeba było nam tego powtarzać – przeszczęśliwi zgodziliśmy się – nie dość, że znów jedziemy dalej na północ, to jeszcze nie musimy mówić sobie do widzenia! W ten sposób moment rozstania został odroczony na kolejny dzień… Tymczasem, po drodze do Gin Gin wstąpiliśmy do sklepu chińskiego po kilka drobiazgów dla brata naszego Chrisa, bo jakoś w chińskiego sylwestra nie wypada z pustymi rękami jechać. 


No wieć nie pojechaliśmy z pustymi rękami ;)



Po zakupach ruszyliśmy w drogę, wszyscy mocno podekscytowani farmą ananasów i spaniem w namiotach. Nim dojechaliśmy do Gin Gin (to prawie 400 km od Brisbane, czyli na warunki australijskie praktycznie za zakrętem) mieliśmy trochę przygód po drodze. Po pierwsze, wyjazd z miast w godzinach popołudniowych oznaczał spore korki. Po drugie, coś zaczęło wyciekać z rury wydechowej. Niekoniecznie dobry znak…okazało się (będąc już na obrzeżach miasta), że jest jakiś kłopot z autem. Cóż, nie zawsze wszystko dzieje się zgodnie z życzeniem – nie bardzo uśmiechało nam się wracanie do Brisbane i szukanie mechanika. Liczyliśmy na to, że jakoś wszystko się poukłada …całe szczęście zatrzymaliśmy przy sklepie, więc ze znalezieniem pomocy nie było trudno. Wiele można mówić o Australijczykach, ale z pewnością nie można odmówić im jednego – życzliwości i bycia pomocnym. Mieliśmy szczęście - już po kilkunastu minutach pojawił się uśmiechnięty Australijczyk, który spojrzał pod maskę auta, coś tam pokręcił jakimiś narzędziami i rzekł z miną znawcy: Auto zepsute, ale w porządku, możecie jechać te 400 km, dojedzie jakoś. Potem podjedziecie tylko do zakładu mechanicznego żeby wymienić ‘….’ (nie mam zielonego pojęcia co to było, wymówił nazwę pod maską, w slangu, równie dobrze mógł być to silnik lub śrubka). Po tych nieoczekiwanych trudnościach ruszyliśmy dalej w górę. Jadąc tak przez wiele godzin wymyślaliśmy sposoby na to, by nie zasnąć – ulubione filmy, książki itp… Ponadto, jak się okazało, Australijczycy bywają czasem całkiem pomysłowi – na drodze zaczęły pojawiać się znaki z tzw. „trivia games” – pytania w stylu „Jakie jest najpopularniejsze zwierzę w stanie Queensland”, „Ile nóg ma mucha”. Pozwoliło nam to pozostać w stanie pobudzenia aż do samego końca. Dojechaliśmy. Zabawne – ciemno, pusto i pierwszy język jaki słyszymy na tej ogromnej farmie? Niemiecki… brat Chrisa mieszkał z Niemcami, którzy pracowali przy zbiorze ananasów. A to zaskoczenie, niemieckie ananasy… Wszyscy byliśmy już nieźle wykończeni tym dniem, ale jak to w podróży – wieczór oznacza zawsze socjalizowanie się z nowo poznanymi znajomymi, tak więc po rozpaleniu wspaniałego ogniska i otwarciu naszego niezawodnego kartonowego wina wysokiej jakości siedzieliśmy tak do późna rozmawiając o podróżach, życiu, i wszystkim tym, co przyszło do głowy. 


Chris na farmie


Ogniska blask


W każdym razie – z tego co pamiętam, było fantastycznie Po pobudce, której towarzyszył delikatny ból głowy, Bóg tylko raczy wiedzieć czym spowodowany, już ostatecznie przyszedł czas na powiedzenie sobie „do widzenia” z naszym niezawodnym kierowcą i współtowarzyszem Chrisem. Podjechaliśmy do sklepu zakupić jakiś suchy prowiant na drogę. W związku z tym, że Nick podążał w tym samym kierunku przewidywaliśmy, że tak czy inaczej nasza trójka spotka się jeszcze gdzieś na wysokości Airlie Beach. Zrobiliśmy konkurs – kto dojedzie tam pierwszy? My, czy Nick? Rozdzieliliśmy się…i znów łapanie nowego stopa, by dostać się do góry! 

O tym, czy udało nam się spotkać z Nickiem (oraz kto był pierwszy) i o przepięknej Airlie Beach w kolejnym poście.

niedziela, 9 lutego 2014

Autostopem po Australii – od Byron Bay przez Surfers Paradise aż po Brisbane

Kolejny dzień – dzisiaj zmierzymy się z australijskim autostopem. Spakowane zapytałyśmy rano o drogę na wylotówkę, gdzie chwilę później już stałyśmy wyciągając ręce w celu zatrzymania auta. Gosia od razu złapała bakcyla i chwilę później w sposób mistrzowski machała z uśmiechem do samochodów. Od razu powiem, że nigdy nie czekałyśmy dłużej niż 15 minut. Nie wiem, czy to zasługa tego, że stałyśmy w odpowiednich miejscach, czy tego, że byłyśmy uśmiechniętymi dziewczynami w krótkich szortach…a może jedno i drugie?

Gdy już po chwili  zatrzymał się van z przymocowanymi do dachu deskami do surfingu już wiedziałyśmy, że właśnie zaczyna się przygoda. W końcu! Trochę zgłupiałyśmy, gdy dwójka przystojnych Australijczyków zapytała nas dokąd chcemy jechać…bo w sumie nawet o tym nie pomyślałyśmy – wiedziałyśmy tylko, że chcemy jechać do góry, na północ, ale żadne konkretne miejsce nie było ustalone. Kierowca zaproponował nam, że podwiezie nas do Cooloongata na Gold Coast. Szybko rzuciłyśmy okiem na mapę – zgadza się, co prawda było to tylko 70 km dalej, ale w kierunku na północ…to jedziemy! Okazało się, że nasi współtowarzysze podróżowali w samochodzie, w którym również spali od roku. Pracowali kilka miesięcy w Melbourne, potem na kilka miesięcy wsiadali w auto, jeździli sobie w różne miejsca, pływali na desce, odpoczywali, zwiedzali – to był ich sposób na życie. Jak kończyły się fundusze wracali do pracy. Chłopcy zawieźli nas na plażę, gdzie posiedziałyśmy chwilę, popstrykałyśmy zdjęcia i ruszyłyśmy dalej. By kontynuować podróż musiałyśmy wydostać się z miasta na drogę wylotową. Trochę nam się to dłużyło – okazało się bowiem, że Chinka wskazując nam drogę mówiąc ‘10 minut’ miała właściwie na myśli 10 min szybkiej jazdy samochodem, a nie łażenie w słońcu z plecakami. Zmęczone dotarłyśmy na drogę i już po 3 minutach wsiadałyśmy do auta gawędząc z Brazylijczykiem, który podrzucił nas dalej na północ o jakieś 50 km. Planu oczywiście nie było żadnego – niech się samo wszystko wydarza, byle do przodu, byle na północ. Wysiadłyśmy gdzieś na środku autostrady planując przejść nieco dalej w bardziej dogodne miejsce (czytaj: cień). Gdy tak maszerowałyśmy zatrzymał się samochód – biała honda. Wyszedł jakiś młody chłopak w czapce z daszkiem pytając, czy chcemy jechać, w aucie siedział kierowca. Spojrzałyśmy po sobie pytająco i razem odpowiedziałyśmy: jasne, że chcemy. Wsiadłyśmy do auta i po chwili wyklarowało się, że nasz kierowca, młody mieszkaniec Hong Kongu od kilku lat żyjący w Australii po raz pierwszy wziął kogoś z ulicy do samochodu. Myślałyśmy, że chłopcy się znają, ale szybko okazało się, że Amerykanin w czapce jest autostopowiczem tak jak i my. Chińczyk, który pierwszy raz zabierał autostopowiczów kierował się do Brisbane.

Byłyśmy zachwycone – nie dość, że zawiezie nas taki kawał drogi, to jeszcze mamy wesołą kompanię. Nick, kolega z Chicago studiował w Nowej Zelandii i przemierzył już cały stan Victoria autostopem (widział już m.in. The Great Ocean Road, Melbourne itp.). Teraz kierował się zupełnie tak jak my na północ z tę różnicą, że on miał trochę mniej czasu od nas. Po kilkunastu minutach czuliśmy się w swoim towarzystwie jakbyśmy się znali od lat. Wszyscy byliśmy ciekawi, dlaczego nasz kierowca pierwszy raz w życiu zdecydował się kogoś ze sobą zabrać, no i, dlaczego akurat padło na nas… tak nędznie wyglądaliśmy, że aż wzbudzaliśmy litość? Chris powiedział, że w sumie to ma wakacje od szkoły i trochę mu się nudzi, więc postanowił zrobić coś niecodziennego. Zaproponował nam też wspólny wypad na Surfers Paradise. Podekscytowany zachęcał: siądziemy na plaży, wypijemy piwko, pooglądamy surferów? Kto na taką propozycję powiedziałby nie, nie interesuje mnie taki sposób spędzania wakacji. Więc nie trzeba nam było tego kilka razy powtarzać. Chris dodał – ‘Dziś jest chiński nowy rok, ja jestem tu sam, fajnie by było spędzić go z Wami’. No to mamy kolejnego sylwestra, jest okazja by poświętować, po drugie jak zostawić skośnookiego kolegę samego w ten dzień, nie wypada. 

Dojechaliśmy na Surfem Paradise, plaża – jak sama nazwa sugerowałą - była bajeczna, dlatego jak mrówki do miodu ciągnęli tu amatorzy pływania na desce. Dobrze, przynajmniej można było oko nacieszyć – przed nami wyginali się bowiem przystojni surferzy, którym żadna fala nie była straszna, i mimo ostrzeżenia o pływającym w pobliżu rekinie, nikt nie wyszedł z wody. Najbardziej zaskoczyła mnie ilość hoteli – gdy szło się główną ulicą zaraz przy tej niekończącej się, gigantycznej wręcz plaży można było odnieść wrażenie, że to betonowo – hotelowe miasto wieżowców ustawione wprost na plaży. Miasto nastawione wyłącznie na turystykę, taka imprezownia ale bez duszy i charakteru. Warto dodać, że Gold Coast to jedno z najpopularniejszym miejsc wypadowych nie tylko na surfing, romantyczny weekend, imprezy, ale przede wszystkim na pijackie wyjazdy młodzieży szkolnej w czasie przerwy wakacyjnej, tzw. Schoolies. Permanentna zabawa i upijanie się do nieprzytomności. 


W Surfers Paradise każdy pływa na desce


Widzicie te podłużne cienie na plaży? Betonowe miasto przy oceanie...


Siedzieliśmy więc, rozmawialiśmy i było naprawdę miło, choć wiedzieliśmy, że za kilka godzin będziemy w Brisbane i nasze drogi się rozejdą. I w tym momencie Chris zaproponował, że w sumie, to on mógłby być jutro naszym przewodnikiem po Brisbane, bo i tak ma wolne. Przystaliśmy na to ochoczo – nie dość, że zawozi nas do Brisbane, to jeszcze pokaże nam miasto. Czego można więcej chcieć? 

Przybyliśmy na miejsce, znaleźliśmy nocleg, i umówiliśmy się z Chrisem na rano. Zostaliśmy więc we trójkę – ja, Gosia i nasz amerykański kolega Nick. Uznaliśmy, że fajnie by było pochodzić trochę po mieście i zaopatrzyć się w niezbędnik (niesamowicie popularny wśród backpackersów) jakim okazał się Gun Gun – wino w kartonie (całe 4 - 5 litrów) za zawrotną cenę $12. Samo smakuje średnio, ale w połączeniu ze Sprite jest wyśmienite! Oto recepta na tanie picie na Antypodach, gdzie alkohol jest niestety zabójczo drogi. Poznaliśmy kolejnych ciekawych ludzi w hostelu (jak zwykle było tam sporo Niemców) i tak nasza ‘grupa zwiedzająca Brisbane’ powiększyła się o kolejnego członka, tym razem Brytyjczyka.

O wrażeniach z Brisbane i dalszej podróży w kolejnym poście!

wtorek, 4 lutego 2014

Autostopem po Australii – od Sydney do Byron Bay



Kto choć raz miał okazję podróżować autostopem, ten wie, jak świetnym przeżyciem jest jeżdżenie z różnymi przypadkowymi ludźmi. Niewątpliwą zaletą podróżowania stopem jest to, że jedzie się za darmo. Nie ma rozkładu jazdy, ważnego biletu, miejscówek, kolejek, totalna wolność, mnóstwo przygód na drodze, poznawanie nowych interesujących ludzi, nieoczekiwana zmiany planów w zależności od tego, na kogo się trafi w drodze. Brzmi chaotycznie? Być może, ale warte jest tego, by w taki sposób podróżować!

Jak się zaczęła moja przygoda z autostopem na Antypodach? Poznałam koleżankę, która przyjechała do Australii na kilka miesięcy głównie po to, by chwilkę tu pomieszkać i pozwiedzać. No i od słowa do słowa okazało się, że mamy bardzo podobną wizję podróżowania i zwiedzania, w związku z czym po kilkunastu minutach zapadła wspólna decyzja: jedziemy razem na północ wschodnim wybrzeżem. Gosia, jako ta bardziej praktyczna i przewidująca od razu zadała pytanie: jak chcemy tam jechać – lecimy, jedziemy autobusem, wynajmujemy auto, czy jak? Ja wtedy, trochę nieśmiało spytałam, czy wchodzi w grę autostop? Pomysł wydawał się szalony głównie z tego powodu, że miałyśmy w planie przejechać 2, 5 tysiąca kilometrów w jedną stronę. Trochę daleko jak na autostop. Wszyscy znajomi Australijczycy jasno powiedzieli nam, że zwariowałyśmy. Pytani o zdanie mówili wprost, że tutaj się nie podróżuje w taki sposób, jest to niebezpieczne i na dodatek można dostać za to mandat, gdyż jest to nielegalne. Do tej przestrogi pytani tubylcy dołączali opowieść o kierowcy z NSW, który jeździł po Queensland (czyli właśnie tam, dokąd my się wybierałyśmy), i polował na autostopowiczów, których potem ich brutalnie mordował…Nazywał się Ivan Milat i w sieci pierwsze co wyskakuje na jego temat to ‘the backaper murderer’ (http://en.wikipedia.org/wiki/Backpacker_murders). Ale wtedy odezwała się w nas zadziorność Polaka, co, my nie damy rady? Tego mordercę już przecież złapali, więc czego się bać. Mimo tych wszystkich historii, gdzieś tam w głębi serca miałam głębokie pokłady optymizmu, wiedziałam i czułam, że będzie dobrze. Wiedziałam, że będzie fun tym bardziej, że po otworzeniu wielkiej mapy podarowanej mi przez znajomych jeszcze w Polsce jedynym planem było to, aby jechać gdzieś daleko do góry najlepiej daleko za Cairns. Miałyśmy 2, 5 tygodnia na całe przedsięwzięcie – zdecydowałyśmy, że całą drogę na północ przejedziemy autostopem, natomiast z powrotem polecimy samolotem. Preludium podróży autostopem był tygodniowy wyjazd na Fiji, gdzie miałyśmy okazję lepiej się poznać, oswoić ze sobą i obmyślić jakikolwiek plan na naszą wyprawę po Antypodach. Ale jak to bywa na wakacjach – sporo się zwiedza, pije i poznaje nowych ludzi, na planowanie czegokolwiek trochę czasu brakło…tak więc na planach się skończyło. Ustaliłyśmy tylko, że wracamy z Fiji, przepakowujemy się do kolejnego plecaka i dnia następnego ruszamy na podbój Australii. Tak też poczyniłyśmy – wyposażone w niewielki plecak (chwała Bogu, że tu tak gorąco, można sporo sukienek i szortów zmieścić do zwykłego podręcznego plecaka), mapę i wielki optymizm ruszyłyśmy przed siebie. 

Na początku zdecydowałyśmy, że pojedziemy pociągiem do Newcastle (2,5 h drogi za $7) i stamtąd będziemy już szukać okazji. Niestety, Gosia trochę się pochorowała, w związku z czym zarezerwowałyśmy nocny pociąg (łączony z autobusem) bezpośrednio do Byron Bay, aby tam zostać ze dwa dni i dać mojej współtowarzyszce chwilę wytchnienia na wyzdrowienie. 
Newcastle okazało się spokojnym, małym portowym miasteczkiem, gdzie wiecznie panuje niedzielna atmosfera. Sielanka.



Byron Bay przywitało nas słonecznym porankiem, przepiękną plażą i…koniecznością znalezienia noclegu. Nie było to aż tak łatwe, okazało się, że to akurat środek sezonu i większość miejsc noclegowych jest zajęta, albo są w cenach wykraczających poza nasz budżet (po co sprawdzać takie rzeczy wcześniej, wedle mojej logiki lepiej być zaskoczonym na miejscu). Ale wystarczyło trochę pochodzić i już miałyśmy zaklepany nocleg i perspektywę całego dnia przed sobą. Moja współtowarzyszka udała się na spoczynek w celu szybszej regeneracji, ja wybrałam się z aparatem zwiedzać miejsce naszego aktualnego pobytu. Zachwyciła mnie cisza i pewna majestatyczność tego miejsca – przez dobrą godzinę siedziałam i wpatrywałam się w ocean całkowicie oczarowana jego dostojeństwem, czułąm się tak jakbym pierwszy raz w życiu dojrzała Wielki Błękit.


Byron Bay


Surferskie klimaty


Zwróciło moją uwagę – mnóstwo samochodów a la camper zaparkowanych wzdłuż linii brzegowej. W samochodach tych jeździ się przez tysiące kilometrów, śpi, je i…niejednokrotnie myje. Biorąc pod uwagę hipisowską aurę Byron Bay myślałam, że mnogość tych kempingowych aut wynika właśnie ze specyfiki tego miejsca. Później okazało się, że po Australii podróżuje tysiące ludzi w taki właśnie sposób – kupuje się w kilka osób używany van za kilka tysięcy, zaopatruje się w mnóstwo puszkowanego jedzenia, alkohol i…jedzie się w podróż oglądać piękno tego kontynentu. Ileż my takich ludzi spotkałyśmy, którzy jeździli tak już miesiącami… I wszyscy mówili, że jest wspaniale!


;)


Kolejną obserwacją, która pojawiła się niemal od razu było to, że wszędzie wśród backpackersów jest mnóstwo Niemców. Czasami miałyśmy wrażenie, że jesteśmy w Bawarii, bo napotykani podróżnicy mówili wyłącznie językiem Goethego. Żyjąc w Australii nie spotykam na co dzień zbyt wielu Niemców. Sytuacja zmienia się, gdy zaczyna się podróżować – nie będzie przesadą jeśli powiem, że stanowili oni ok. 70% napotkanych ludzi. Czyżby młodzi Niemcy tak kochali podróżować po Australii? A może sekretnie badają kolejne miejsce, które potencjalnie chcieliby włączyć w obręb Rzeszy (z wyspami greckimi nie wyszło, może czają się na te nieco dalsze). Gdy moja towarzyszka wróciła z objęć Morfeusza do świata żywych udałyśmy się już we dwie na obchód. Spacerowałyśmy do późna spotykając nie tylko Niemców ale i liczne zwierzęta (mnóstwo jaszczurek, gekonów, pająków itp.), podziwiając piękne widoki i zachód słońca. Trafiłyśmy na wspaniałe miejsce na kształt plaży otoczonej skałami, do którego udało nam się dotrzeć niemalże w ostatnim momencie przed przypływem (potem mogłyby być drobne problemy natury technicznej w wydostaniem się stamtąd). Wróciłyśmy, gdy było już ciemno, usiadłyśmy przy piwie i uznałyśmy, że zobaczyłyśmy co chciałyśmy i ruszamy dalej, tym razem już autostopem! Jak widać, po alkoholu zawsze zwiększa się doza optymizmu, i rzeczy niemożliwe stają się niemal banalne…

Ciąg dalszy naszych wspaniałych pomysłów w kolejnym poście! ;)


Indyk jedzący kokosa? Tu wszystko jest możliwe


Jaszczurki same wpadają tu pod nogi ;)



I te cudne skałki...


Zachód słońca w Byron Bay jest znakomity