niedziela, 16 lutego 2014

Autostopem po Australii – od Brisbane do Gin Gin

Tak jak zostało ustalone, następnego dnia oglądaliśmy już Brisbane – stolicę stanu Queensland i trzecie co do wielkości miasto po Sydney i Melbourne w Australii (na Antypodach jedno z trzech największych miast ma zawrotną liczbę mieszkańców 2,2 miliona). Metropolię zaczęliśmy zwiedzać od centrum – główne ulice, muzea, parki. Ja, jako fanka muzeów w ogóle nie chciałam z nich wychodzić (tym bardziej, że można tam było znaleźć takie cuda jak widać na zdjęciach poniżej), ale pod presją grupy ruszyłam z nimi dalej. To, co od razu mnie zaskoczyło to fakt, że niemal wszystkie muzea i atrakcje dla turystów były skoncentrowane w jednym miejscu – w sumie fajnie, bo to dość wygodne – nie trzeba łazić daleko a można wiele zobaczyć. Mogliby je w sumie połączyć tunelami i można nie wychodzić przez tydzień. 

Brisbane zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie – ładne, zadbane, położone nad rzeką. Brak plaży w mieście zrekompensowali sobie miejską laguną, która okazała się być bardzo przyjemnym miejscem odpoczynku i relaksu. Dopiero później, gdy dowiedziałam się jak często czyszczony jest ta niecka pełna wody, to troszkę mniej mi się to wszystko podobało. Może też dlatego byłą tak ciepła…ale tam, trzeba pamiętać, że minusy nie mogą nam zasłonić plusów. 


Urocza laguna



Chill out w środku tygodnia? Dlaczego nie ;)


Nasza banda zwiedza Brisbane!


Jako, że Australia jest krajem wielokulturowym, dość często napotykaliśmy budowle, które ewidentnie wskazywały na azjatyckie wpływy. Idea multi – kulti obowiązuje jak widać wszędzie… 



Nie mieliśmy okazji tego zakosztować, ale ponoć pod względem życia nocnego Brisbane wypada raczej słabo – takimi opiniami dzielili się ze mną moi nowo poznani rozmówcy, którzy utyskiwali, że po zmroku najlepiej iść do domu, bo nic się tu nie dzieje. Cóż, nie wymagajmy zbyt wiele od Australijczyków – jest laguna, są przyjemne klimatyczne knajpki, jest kilka muzeów, więc jest dobrze! Chodząc tak sobie po mieście z jednej strony cieszyliśmy się, że mamy przewodnika, że spędzamy fajnie czas itp. Ale wiadomo – gdzieś tam w głębi każdy wiedział, że dzisiaj to już się rozstajemy i trochę tak jakoś smutnawo było. No, ale taka kolej rzeczy – poznajesz ludzi, niejednokrotnie spędzasz z nimi wspaniały czas a potem niestety musisz nauczyć się mówić i „żegnaj”. Ja już nawet wyciągnęłam mapę i zaczęłam z Gosią planować jak wygląda nasza dalsza marszruta – i wtem jadąc palcem po mapie obie roześmiałyśmy się widząc nazwę– Gin Gin. Toż to tak jak Vodka Vodka albo Whiskey Whiskey (swoją drogą ciekawe czy zapisują nazwę jako Gin²).  Przez dobre kilka minut miałyśmy niezły ubaw, zastanawialiśmy się czy to jest miejsce dla miłośników Ginu, czy dla mniej zaawansowanych członków klubów AA, aż Chris widząc nasze rozbawienie powiedział poważnie: E, mój brat tam mieszka, tam farmy ananasów są, a nie plantacje sadzonek małych ginów. A w sumie jest teraz chiński nowy rok, może bym go odwiedził? Pojemy dobrych ananasów, no i gin wypijemy. Podwójnie! Chcecie ze mną jechać i zostać tam u niego i spędzić noc pod namiotami? Jak zwykle, nie trzeba było nam tego powtarzać – przeszczęśliwi zgodziliśmy się – nie dość, że znów jedziemy dalej na północ, to jeszcze nie musimy mówić sobie do widzenia! W ten sposób moment rozstania został odroczony na kolejny dzień… Tymczasem, po drodze do Gin Gin wstąpiliśmy do sklepu chińskiego po kilka drobiazgów dla brata naszego Chrisa, bo jakoś w chińskiego sylwestra nie wypada z pustymi rękami jechać. 


No wieć nie pojechaliśmy z pustymi rękami ;)



Po zakupach ruszyliśmy w drogę, wszyscy mocno podekscytowani farmą ananasów i spaniem w namiotach. Nim dojechaliśmy do Gin Gin (to prawie 400 km od Brisbane, czyli na warunki australijskie praktycznie za zakrętem) mieliśmy trochę przygód po drodze. Po pierwsze, wyjazd z miast w godzinach popołudniowych oznaczał spore korki. Po drugie, coś zaczęło wyciekać z rury wydechowej. Niekoniecznie dobry znak…okazało się (będąc już na obrzeżach miasta), że jest jakiś kłopot z autem. Cóż, nie zawsze wszystko dzieje się zgodnie z życzeniem – nie bardzo uśmiechało nam się wracanie do Brisbane i szukanie mechanika. Liczyliśmy na to, że jakoś wszystko się poukłada …całe szczęście zatrzymaliśmy przy sklepie, więc ze znalezieniem pomocy nie było trudno. Wiele można mówić o Australijczykach, ale z pewnością nie można odmówić im jednego – życzliwości i bycia pomocnym. Mieliśmy szczęście - już po kilkunastu minutach pojawił się uśmiechnięty Australijczyk, który spojrzał pod maskę auta, coś tam pokręcił jakimiś narzędziami i rzekł z miną znawcy: Auto zepsute, ale w porządku, możecie jechać te 400 km, dojedzie jakoś. Potem podjedziecie tylko do zakładu mechanicznego żeby wymienić ‘….’ (nie mam zielonego pojęcia co to było, wymówił nazwę pod maską, w slangu, równie dobrze mógł być to silnik lub śrubka). Po tych nieoczekiwanych trudnościach ruszyliśmy dalej w górę. Jadąc tak przez wiele godzin wymyślaliśmy sposoby na to, by nie zasnąć – ulubione filmy, książki itp… Ponadto, jak się okazało, Australijczycy bywają czasem całkiem pomysłowi – na drodze zaczęły pojawiać się znaki z tzw. „trivia games” – pytania w stylu „Jakie jest najpopularniejsze zwierzę w stanie Queensland”, „Ile nóg ma mucha”. Pozwoliło nam to pozostać w stanie pobudzenia aż do samego końca. Dojechaliśmy. Zabawne – ciemno, pusto i pierwszy język jaki słyszymy na tej ogromnej farmie? Niemiecki… brat Chrisa mieszkał z Niemcami, którzy pracowali przy zbiorze ananasów. A to zaskoczenie, niemieckie ananasy… Wszyscy byliśmy już nieźle wykończeni tym dniem, ale jak to w podróży – wieczór oznacza zawsze socjalizowanie się z nowo poznanymi znajomymi, tak więc po rozpaleniu wspaniałego ogniska i otwarciu naszego niezawodnego kartonowego wina wysokiej jakości siedzieliśmy tak do późna rozmawiając o podróżach, życiu, i wszystkim tym, co przyszło do głowy. 


Chris na farmie


Ogniska blask


W każdym razie – z tego co pamiętam, było fantastycznie Po pobudce, której towarzyszył delikatny ból głowy, Bóg tylko raczy wiedzieć czym spowodowany, już ostatecznie przyszedł czas na powiedzenie sobie „do widzenia” z naszym niezawodnym kierowcą i współtowarzyszem Chrisem. Podjechaliśmy do sklepu zakupić jakiś suchy prowiant na drogę. W związku z tym, że Nick podążał w tym samym kierunku przewidywaliśmy, że tak czy inaczej nasza trójka spotka się jeszcze gdzieś na wysokości Airlie Beach. Zrobiliśmy konkurs – kto dojedzie tam pierwszy? My, czy Nick? Rozdzieliliśmy się…i znów łapanie nowego stopa, by dostać się do góry! 

O tym, czy udało nam się spotkać z Nickiem (oraz kto był pierwszy) i o przepięknej Airlie Beach w kolejnym poście.

3 komentarze:

  1. Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja jestem zbyt wygodna i osobiście bardzo lubię podróżować samochodem. Muszę przyznać, że również mam auto, ale potrafi mnie niestety zawieść na drodze. Dlatego jestem zdania, że posiadanie numeru do pomocy drogowej http://pomocdrogowa.i-poznan.pl/oferta/ jest bardzo odpowiedzialne.

    OdpowiedzUsuń
  3. To niesamowite, jak bardzo https://kuta-autoserwis.pl/ podkreśla znaczenie bezpieczeństwa podczas holowania. Ich post na temat zasad bezpiecznego holowania i postępowania w razie awarii jest niezwykle ważny. Edukowanie kierowców na temat właściwych działań w sytuacjach awaryjnych jest kluczowe dla zapewnienia bezpieczeństwa na drogach.

    OdpowiedzUsuń