Generalnie, co warto powiedzieć na temat dróg w Australii – Nie ma ich zbyt wiele - pustynia to średnio przyjazne miejsce dla człowieka, nie ma więc powodu by się włóczyć bez celu (w niektórych miejscach australijskiego outback nawet wielbłądy nie wytrzymują trudów pustyni). Jak już jednak mamy drogę, to możemy mieć pewność, że jest ona długa. Droga mająca długość 3 tysiące kilometrów nie jest tu niczym dziwnym. Ale trzeba sobie to uzmysłowić, to tak jakbyśmy jechali autem z Koszalina do Palermo i z powrotem.. Ot, co kraj to obyczaj. Poniższe zdjęcie chyba dość dobrze obrazuje jakie są odległości do pokonania w Australii…
Kierując się do Pine Creek uznaliśmy, że zostaniemy gdzieś w okolicy na noc, bo przecież bez sensu tak gnać przed siebie. Było jeszcze stosunkowo wcześnie, zdecydowaliśmy się więc na obejrzenie miasteczka. Wiedzieliśmy, że to popularne miejsce, które było istotnym punktem na mapie w okresie gorączki złota w XIX wieku. Mówi się, że to ‘największe miasto’ na trasie z Darwin do Katherine. Jak na obietnice ‘największegomiasta na trasie’ to zaskoczył nas rozmiar mieściny – było to bowiem kilka domków na krzyż, sklep, pralnia, park, poczta i coś na kształt muzeum. Na kształt, bo to trochę słowo na wyrost – kilka zdezelowanych pozostałości po kolei, fragment torów i jakieś stare dokumenty. I ta starsza pani, która tak bardzo chciała nam opowiadać historię tego miejsca i jej mieszkańców jakby sama była częścią tego muzeum (była zdecydowanie w wieku muzealnym). Później przeczytaliśmy, że Pine Creek liczy niewiele ponad trzysta mieszkańców…Sławę zawdzięcza tylko temu, że było położone na ‘złotym szlaku’.
Już wtedy wiadomo było co oznacza ‘tania azjatycka siła robocza’. W okresie wielkiego szaleństwa złota (koniec XIX wieku) i początek XX zbudowano nawet słynną kolej ‘North Australian Railway’. Ów szlak był jednym z najpopularniejszych szlaków w ówczesnej Australii. Zabawny fakt – w latach 80tych XIX wieku liczba Chińczyków mieszkających w Pine Creek przewyższała o sześć razy liczbę Europejczyków. Takie ‘little China’ w środku pustyni. Gdy tak przechadzaliśmy się po tym niby muzeum okazało się, że trafiliśmy na lokalny mini market – co prawda były tam tylko trzy stoiska, ale zawsze coś. Można było uraczyć się tam używanymi książkami, suszonymi owocami (suszone plastry mango okazały się niesamowicie wspaniałą delicją!) i różnymi miodami – dla każdego coś miłego. Gdy uznaliśmy, że już naszych eksploracji nadszedł kres postanowiliśmy udać się w dalszą podróż. Ciąg dalszy w kolejnym poście!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz