poniedziałek, 9 czerwca 2014

Australijski Outback, czyli podróż po Northern Territory - część 1


Przyjazd do Darwin nastąpił po tygodniowym pobycie w zimnej Tasmanii, w związku z czym szok temperaturowy był większy, niż miałoby to miejsce normalnie. Na lotnisku w Darwin o godzinie 24 przywitał nas skwar jak w hucie. Co prawda trwało to tylko kilka minut, bo zaraz byliśmy już z powrotem na klimatyzowanym lotnisku, niemniej to wyjście z samolotu i przejście tych kilkuset metrów dało nam namiastkę tego, z jakimi temperaturami będziemy obcować przez najbliższe dni. Ja byłam w siódmym niebie – no, w końcu wygrzeję kości po tej lodowatej Tasmanii. Mój towarzysz posłał mi wrogie spojrzenie mówiąc, że następnym razy 3 razy sprawdzi jakie są temperatury w danym miejscu nim zgodzi się przyjąć zaszczytne miano ‘mojego towarzysza podróży’, zgodził się być towarzyszem podróży a nie pracownikiem huty przy piecu. Na lotnisku czekaliśmy aż do otwarcia wypożyczali samochodów, czyli do 8 rano. Gdy tylko udało nam się zaklepać prześliczną terenówkę od razu zaskoczono nas dość znacznie – haaa…tutaj deal jest taki, że jeździ się 100km dziennie, jeżeli chcesz to przekroczyć, dopłacasz 2 centy za każdy przejechany kilometr. Czyli – jeśli wynajmujemy auto na 4 dni, możemy przejechać bezkarnie tylko 400km, czyli tyle co nic, ot przejażdżka do najbliższego sklepu. W Nortnern Territory wiedzą jak się zabezpieczyć, by ludzie nie eksploatowali im aut i nie przejechali im 2000 km w 3 dni… tego nie wzięliśmy pod uwagę. Trudno, planu nie zmieniamy, najwyżej będzie nas to kosztować więcej niż zakładaliśmy. Ot, typowe niespodzianki podczas podróżowania. 



A plan był taki – mieliśmy 6 dni na Darwin i okolice, czyli całkiem przyzwoicie. Plusem był fakt, iż akurat trafiliśmy na porę suchą (stąd też dużo wyższe temperatury) i większość szlaków byłą przejezdnych. Pora deszczowa oznacza bowiem, że dostępnych dla zwiedzających jest czasem niecałe 30% parków narodowych, drogi są bowiem nieprzejezdne bo błoto i deszcze. Nasza wyprawa brzmiała więc już na wstępie bardzo obiecująco. Najpierw udaliśmy się na zakupy, by w razie zagubienia się gdzieś w pustynnym rejonie nie paść z braku wody i jedzenia. Jako, że zwiedzanie Darwin zostawiliśmy sobie na koniec, czym prędzej wyjechaliśmy z miasta w kierunku Litchfield National Park – słynny park narodowy oddalony o dwie godziny jazdy samochodem od Darwin. 

Już na początku przejażdżki naszą uwagę przykuły monstrualne budowle wzniesione przez termity – aż musieliśmy przystanąć i przypatrzeć im się z bliska – trudno uwierzyć, że takie gigantyczne termitiery powstają naturalnie! Jakby małe owady chciały budować drapacze chmur. 



Gdy tak posuwaliśmy się do przodu, trudno mi było skoncentrować się na jeździe – krajobrazy były niesamowite. Mimo tej pustki i prostoty, wyglądało to wspaniale. Błękit nieba, ochra ziemi, zieleń roślin…te kontrasty robiły ogromne wrażenie. Do tego upał, w powietrzu unoszący się piasek…to wszystko sprawiało, że czułam się trochę jak w innym świecie. To była w końcu ta prawdziwa Australia, którą widziałam oczami wyobraźni mieszkając w Europie. 






Dotarliśmy do parku narodowego. Przywitał nas przepiękny wodospad Wangi Falls, który Australijczycy postanowili zamienić na basen…Ci, to lubią siebie rozpieszczać! 



Jako, że ja nie pływam nacieszyliśmy jedynie oczy i udaliśmy się w małą wędrówkę po lesie. Już na dzień dobry odkryliśmy kilka olbrzymich pająków. Nikt się oczywiście nie bał – ludzie stali, robili sobie zdjęcia i z uśmiechem zachęcali nas do podejścia bliżej. Łatwo powiedzieć, a jak to skoczy na mnie? Przecież widać, że w każdej chwili może... Ech, Ci Australijczycy to są jednak trochę bezmyślni. Albo zbyt optymistyczni…albo i jedno i drugie. 



Szybko więc uciekłam postanawiając oddać się wspinaczce. Trzeba przyznać, że w takim upale nawet półgodzinna przechadzka staje się wyczynem… Warto było jednak dla tych widoków.

Po spędzeniu kilku ładnych godzin w Litchfield National Park postanowiliśmy udać się w kierunku Pine Creek, miasta słynnego podczas gorączki złota. O tym i o dalszej podróży po Northern Territory już w kolejnym poście.

2 komentarze:

  1. Witam, Mam pytanie na ile w porze deszczowej (koniec października) drogi w NT są przejezdne szczególnie zależy mi na trójkącie Darwin-Jabiru-Pine Creek-Litchfield-Darwin. Będę wdzięczny za pomoc. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam! Koniec pazdziernika jest tuz przed rozpoczeciem sie pory deszczowej. Nie jest to wiec najgorszy czas na wypad w tamte rejony, choc moze sie zdazyc, ze wiele drog bedzie pozamykanych. Oczywiscie wciaz mozna sie wybrac w trase, bo glowne drogi sa z reguly przejezdne. Zalane sa zwykle te mniejsze, duze czesci parkow narodowych etc. Wiele podroznikow wskazuje na to, ze pora deszczowa ma wiele plusow - chocby to, ze mozna zobaczyc wspaniale wodospady (ktore nie sposob podziwiac o porze suchej), interesujace niebo ;) Zachecam do zajrzenia tutaj: http://www.travelnt.com/travelling-in-the-nt/weather-and-seasons.aspx Pozdrawiam i prosze dac znac jak sie udala wyprawa! ;)

    OdpowiedzUsuń