czwartek, 6 marca 2014

Autostopem po Australii - od Airlie Beach przez Magnetic Island aż po Cairns

W dalszą podróż wyruszyłyśmy z samego rana– w związku z tym, że znajdowałyśmy się w centrum miasta musiałyśmy najpierw wydostać się na jego obrzeża – polecono nam pojechać autobusem do Prosperine i stamtąd próbować łapać autostop. Próbować…też mi wyrażenie, wszyscy, którzy pytani o drogę raczej sceptycznie podchodzili do naszej formy podróży, kto się zatrzyma na pustkowiu, by zabrać dwie dziewczyny, które nie wiadomo co mają w plecakach, może tasaki, miniaturowe piły mechaniczne, czy półprodukty do peklowania zwłok kierowców... A u nas to był przecież pewnik, że tak podróżować się da. I znów – czekałyśmy zaledwie kilka minut na zatrzymanie się auta, a kierowca zaoferował nam 30 kilometrową podwózkę. Niewiele, ale w tego rodzaju podróży nie można być wybrednym, bierze się co akurat jest pod ręką. Ważne, że się przemieszczamy. Kolejny kierowca zawiózł nas prosto do Townswille. Przejażdżka trwała jakieś 3 godziny, zdążyłyśmy więc zaprzyjaźnić z naszym nowym towarzyszem, którego imię zdążyło już mi umknąć. Miał koło 55 lat, był wielki (musiał ważyć chyba ze 150 kilo), co w sumie nie było dziwne biorąc pod uwagę ilość papierków po jedzeniu typu fast food, które zobaczyłyśmy w jego aucie.

To zabawne, bo kiedy jedzie się z kimś taki kawał drogi i ma się świadomość, że już prawdopodobnie nigdy w życiu tej drugiej osoby nie spotkasz, to te rozmowy są nieco inne, niż gdyby miały one miejsce w innych okolicznościach. Po pierwsze, jazda samochodem i poczucie ‘bycia w drodze’ często skłania do refleksji, do popatrzenia na różne aspekty swojego życia z trochę innej strony. Po drugie, ta pewnego rodzaju anonimowość (prawdopodobieństwo ponownego spotkania na trasie jest naprawdę niewielkie) sprawia, że te rozmowy są dużo bardziej szczere, jakoś łatwiej się uzewnętrznić obcemu, nawet jeśli na co dzień jest się osobą dość małomówną. Żyjąc już od jakiegoś czasu w Australii zauważyłam, że ta kurtuazja i pozorne zainteresowanie drugą osobą uosabiające się w pytaniu ‘How are you’ jest niczym innym jak tylko sprawianiem wrażenia, że wszyscy są dla siebie mili i grzeczni. W rzeczywistości, rzadko kiedy kogoś naprawdę interesuje to, co ma do powiedzenia druga osoba. Niby wszyscy się do siebie uśmiechają, jest pozytywne nastawienie, jest przyjemnie, ale ma się poczucie takiego braku autentyczności i pewnej delikatnej nieszczerości. Oczywiście, nie wolno generalizować, niemniej jest to coś, co prócz mnie zostało zauważone przez wielu moich europejskich znajomych. 

Ale wracając do naszego kierowcy, przez pierwsze 30 minut ledwo się do nas odzywał, by potem zalać nas szczegółami ze swojego życia osobistego – codziennie jeździł 2h w jedną stronę do pracy (roboty drogowe), miał żonę, trójkę dzieci i dwie kochanki. Na moje pytanie, dlaczego nam o tym wszystkim powiedział (łącznie z pokazaniem zdjęć wszystkich członków rodziny plus kochanek) rzekł: nie znam Was, Wy mnie też, fajnie tak czasem wygadać się komuś, kogo nigdy potem nie spotkasz. U nas w małych miasteczkach to trudne, mało ludzi przejazdem, a przecież z sąsiadem nie będę o tym gadać, bo to ryzykowne… Hmm. Interesujące stanowisko. Nasz kierowca był na tyle miły, że podwiózł nas bezpośrednio do portu, skąd niemal od razu miałyśmy prom na Magnetic Island. 



W drodze do Magnetic Island - widok na miasto Townsville

Nim tam dotarłyśmy (tylko 20 minut statkiem) zastanawiałam się skąd wzięła się ta intrygująca nazwa. Jak nam potem wyjaśniono, gdy kapitan Cook przepływał obok tej wyspy, to kompas zaczął ‘głupieć’ i pokazywać inny kierunek niż powinien. Cook myślał, że musi być to spowodowane jakimiś magnetycznymi prądami. Nigdy niczego takiego nie udowodniono, ale nazwa pozostało, pewnie mu kompas szwankowała albo kapitan go odczytywał po zażyciu. Dziś, jest to przepiękna wyspa, oddalona o 8 km od miasta Townsville. Słyszałyśmy, że gdy uważnie obserwuje się drzewa, to można zobaczyć koale żyjące na wolności, które śpią sobie w najlepsze na drzewach. I tak też się stało – maszerując po lesie trafiłyśmy na kila drzemiących misiów. Jakiż to słodki widok! 



Magnetic Island ( czy też ‘Maggie’ jak nazywają ją pieszczotliwie mieszkańcy) ujęło mnie swoim spokojem, pięknem i niewielką liczbą turystów. Nieczęsto widać aż tylu ‘lokalsów’, którzy żyją w takich rajach. Nie miałyśmy zbyt wiele czasu, bo chciałyśmy dojechać jak najdalej w kierunku Cairns, spędziłyśmy tam więc tylko kilka godzin – zaliczyłyśmy przejażdżkę autobusem po wyspie, spacer po plaży, lunch (nie obyło się bez genialnego australijskiego wina) i przechadzkę po lesie. Uroczo i leniwie – my jednak musiałyśmy wracać na ląd, by próbować dotrzeć jak najdalej na północ. 






Wymarzone miejsce na wakacje...


Wróciłyśmy do miasta i zaczęłyśmy sobie w najlepsze iść w stronę wylotówki. Jakoś to źle obliczyłyśmy, bo okazało się, że musimy przejść około 15 km, autobusy nie jechały, a za 1,5 godziny miało się już ściemniać. Postanowiłyśmy iść w kierunku drogi prowadzącej na wyjazd z miasta z nadzieją, że może uda nam się coś złapać. To łatwe na trasie, ale dużo trudniejsze w mieście. Uszłyśmy z 20 minut zdając sobie sprawę, że to chyba trochę bez sensu – do wylotówki 15 km, na drodze ruch znikomy, a najbliższe miasto na nocleg daleko. Gdy już miałyśmy wymyślać plan awaryjny zatrzymał się samochód i wysiadł młody chłopak pytając nas, czy wszystko ok. Tłumaczył, że jechał do centrum i widział nas idące z plecakami, ale pomyślał, że idziemy na przystanek, ale jadąc z powrotem zauważył nas znowu daleko za przystankiem i dlatego postanowił się zatrzymać. Opowiedziałyśmy mu swoją sytuację, a on na to, że w sumie to tylko miał jechać z kolegą po piwo do sklepu, ale w takim układzie nas zawiezie aż do autostrady. To jest szczęście, i jeszcze dostałyśmy piwo na drogę…Przejażdżka była krótka, ale sympatyczna. Podziękowałyśmy naszemu dobroczyńcy i pełne nadziei, że może jeszcze dziś dojedziemy do Cairns zaczęłyśmy wymachiwać rękami. Chwilę potem zatrzymała się biała furgonetka ze starszym mężczyzną w środku, który jak się szybko okazało jechał prosto do Cairns. Bingo! Jak wszystko pójdzie dobrze, to będziemy tam jeszcze dziś! Co prawda trochę późno w nocy, ale będziemy Ja oczywiście zasnęłam natychmiast. Biedna Gosia musiała słuchać opowieści kierowcy, zarezerwować nam hostel telefonicznie (inaczej spałybyśmy u naszego kierowcy i jego żony) i walczyć z tym, by samej nie zasnąć. Po kilku godzinach, z których nie pamiętam absolutnie nic (sen po piwie jest kamienny) dotarłyśmy do Cairns. Eureka! Nasz 'tani hostel' wyglądał właśnei tak;



O Cairns i wyprawie do lasu tropikalnego w kolejnej odsłonie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz