wtorek, 11 marca 2014

Autostopem po Australii – rajskie Cairns


Cairns, czyli w pewnym sensie cel naszej podróży autostopowej przywitało nas wspaniałą pogodą. Tutaj można było poczuć prawdziwy tropikalny klimat – średnia temperatura wynosi 27 C przez cały rok, zawsze ładnie, ciepło i słonecznie. No prawie, bo w porze deszczowej trochę pada, ale w każdym razie jest tam zawsze ciepło. Mój znajomy, który mieszka w Cairns na stałe na pytanie jak najtrafniej zobrazować różnicę miedzy zimą a latem opowiedział: "Cały rok chodzi się w japonkach, T-shirt i krótkich spodenkach, w zimie wieczorem nakładasz cienką bluzę, bo temperatura spada do 20 C". i co ma powiedzieć mieszkaniec Suwałk, co japonki może założyć od 12 lipca do 19 lipca? Wiedziałyśmy, że to bardzo popularne miejsce - stąd najczęściej płynie się podziwiać rafę koralową na The Great Barrier Reef, stąd wyrusza się do Daintree Rainforest (jeden z najstarszych na świecie lasów tropikalnych). Panowała wszechobecna wakacyjna aura – wszyscy z drodze do/lub z laguny, plaży, czy nurkowania. Na pierwszy rzut oka miasto wyglądało trochę prowincjonalnie, ale mimo tego było dość spore. Przeżyłam więc nie lada zdziwienie, gdy wygooglowałam, iż populacja Cairns to niewiele ponad 140 tysięcy. Jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc w Australii (czwarta najpopularniejsze miejce wyjazdów) i tak mało mieszkańców? Cóż, witamy na mało zaludnionych Antypodach! 

Podobnie jak Airlie Beach, Cairns stało się naszą bazą wypadową. Najpierw postanowiłyśmy nacieszyć się miastem, w którym było wiele do zobaczenia – ogrody botaniczne i wprost wspaniała laguna z widokiem na góry i ocean. Postanowiłyśmy zacząć ambitnie i ruszyłyśmy na poszukiwanie ogrodów - ze 3 km w jedną stronę w pełnym słońcu. Co od razu zwróciło moją uwagę – gdy tylko odeszło się kilka przecznic dalej od głównej ulicy (nazwanej ‘The Esplanade’), miasto wyglądało na prawie niezamieszkane. Mimo posiadania smartphonów wyposażonych w GPS kilka razy zabłądziłyśmy – okazało się, że normalni ludzie jadą autobusem, by zobaczyć te ogrody, a nie chodzą w pełnym słońcu przez kilka kilometrów. Po drodze prawie nie było żywej duszy na ulicy, by zapytać o drogę. Uparłyśmy się jednak, że chcemy spacerować, no więc maszerowałyśmy. Dzięki temu podziwiałyśmy te mniej uczęszczane ulice Cairns, trafiłyśmy na niesamowity cmentarz – może to dziwne, ale nigdy wcześniej nie widziałam grobów pod palmami, kurcze, tutaj nawet po śmierci jakoś tak wszystko lepiej wygląda, w takim miejscu można leżeć czekając końca świata. Gdybyśmy wygodnie pojechały autobusem to nie zobaczyłybyśmy tego wszystkiego…warto się czasem pomęczyć. 




Cmentarz w Cairns


Ulica w Cairns pełna jest drogowskazów ;)


Ale wielka palma w czymimś ogrodzie...


W końcu trafiłyśmy – bez wahania stwierdzam, że prócz tasmańskich rezerwatów to był to najpiękniejszy ogród botaniczny w Australii. Po pierwsze, wyglądało to jak prawdziwy tropikalny las. Rośliny i drzewa były wprost nieziemskie – ich rozmiar, kolory i zapach, to wszystko wywarło na mnie ogromne wrażenie. Tropikalny raj. Nigdy nie widziałam takich wielkich palm, takich kształtów, nawet nie słyszałam takich nazw roślin… I ta zieleń! Z uwagi na klimat i opady, tutaj zawsze jest zielono i parno. Jeśli ktoś jest fanem czterech pór roku to raczej się tutaj nie odnajdzie. 






Niespodzianką było odkrycie malej kawiarenki znajdującej się w środku ogrodu pomiędzy wszystkimi tymi niesamowitymi drzewami i roślinami. 



Trudy naszej wędrówki zostały wynagrodzone z nawiązką. Popołudnie postanowiłyśmy spędzić w słynnej miejskiej lagunie planując dzień następny. Było bosko! I pomyśleć, że Ci co tu mieszkają mają tak niemal codziennie! Uznałyśmy, że wybierzemy się na zorganizowaną wycieczkę do Daintree Rainforest – to w końcu jedna z najciekawszych atrakcji w tym regionie. Zostaniemy tam na noc i wrócimy przez Port Douglas. Ponadto, trzeba było zdecydować jak wracamy. 



Od początku planowałyśmy pojechać w jedną stronę autostopem, w drugą przylecieć samolotem. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że w przeciwieństwie do Gosi ja zapomniałam wziąć ze sobą paszportu. A jako nie obywatel Australii nie mogę sobie latać samolotem wyposażona w polskie ID. No więc pojawił się kłopot…jedynym rozwiązaniem było to, bym ja wracała autobusem a moja towarzyszka leciała nade mną samolotem. Podróż autobusem była beznadziejna z kilku powodów: po pierwsze była 3 razy droższa (ok. $330 w jedną stronę), po drugie zamiast godzinnego lotu trzeba było jechać aż 36 h…to dłużej niż lot z Sydney do Polski! Co począć…nie miałam większego wyboru, więc obydwie przystałyśmy na ten pomysł. Po rekonesansie cenowym wyszło, że najkorzystniej będzie wracać z Airlie Beach – ‘będziemy musiały trochę się cofać, ale obierzemy inną trasę więc wszystko w porządku’, pocieszałam się głośno. ‘Brzmi jak plan’ – powiedziała Gosia. No to jak tak, to wracamy do szlifowania naszych umiejętności w piciu trunków w tropikach… 



O wyprawie do lasu i nocowaniu z pająkami w kolejnym poście!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz