wtorek, 25 marca 2014

Autostopem po Australii –od Mission Beach przez wodospady Millaa Millaa aż po Airlie Beach


Dzień rozpoczęłyśmy bardzo wcześniej, bo o 7 rano. To trochę drakońska godzina na wakacjach i na łapanie stopa, no ale co zrobić, kawał drogi do domu…Po pierwsze, z Mission Beach do Airlie Beach miałyśmy do pokonania ponad 500 km, po drugie, dostałyśmy od Nicka sms, żebyśmy koniecznie odbiły od głównej drogi i pojechały zobaczyć wodospady Millaa Millaa. Sama nazwa wodospadów już nam się podobała, znów te typowe dla aborygeńskich języków powtórzenia nie tylko liter, ale i całych wyrazów (czasem mam wrażenie, że ten co wymyślał te nazwy się po prostu jąkał i tak zostało w nazwach) w sumie był to nawet niezły pomysł, dzięki temu zafundujemy sobie inne krajobrazy na drogę powrotną. Nie miałyśmy jednak zbyt wiele czasu, musiałyśmy wieczorem/nocą dotrzeć do Airlie Beach, gdyż następnego dnia rano wyruszałyśmy już do Sydney.

Millaa Millaa znajdowało się 100 km w bok, więc zgodnie uznałyśmy, że warto tam pojechać. Kłopotliwe mogło być dostanie się tam, bo to już nie była główna autostrada, a raczej plątanina małych dróg. Ale do odważnych świat należy! Czekałyśmy pokornie na ‘podwózkę’, gdy zatrzymał się sportowy samochód z ciemnymi szybami. Przez całą podróż trafiałyśmy na bardzo przyjaznych ludzi i ani razu nie czułyśmy się zagrożone. Tym razem było inaczej, jakoś tak niepewnie patrzyłyśmy to na siebie, to na samochód. Gdy drzwi się otworzyły był jeszcze gorzej – zobaczyłyśmy dwóch ciemnoskórych Aborygenów, którzy nie wzbudzali zaufania. Uznałyśmy jednak, że to nasz ostatni dzień i nie może wydarzyć się nic złego. Nasi nowi znajomi wyglądali groźnie, ale okazali się bardzo miłymi ludźmi. Planowali podążać w nieco innym kierunku, ale potem uznali, że w sumie to nas zawiozą na te wodospady i sami też je chętnie zobaczą. Podczas rozmowy dowiedziałyśmy się, że byli to rdzenni mieszkańcy wysp Torresa, którzy przyjechali do Australii półtora roku temu. Angielski znali dość słabo, ale jakoś się dogadywaliśmy. Co ciekawe, przyjechali do Cairns i nie wyściubili nosa poza stan Queensland. Gdy zapytałam, czy nie są ciekawi jak wygląda Sydney i inne australijskie popularne miejsca powiedzieli, że w ogóle ich to nie interesuje i nie mają zamiaru się stąd ruszać. Cóż, najwyraźniej nie każdy ma w sobie żyłkę podróżnika 

Trochę pobłądziliśmy, ale w końcu trafiliśmy do tych wodospadów. Wyczytałam, że miasteczko do którego właśnie przybyłyśmy ma zawrotną liczę 300 mieszkańców. Gosia zaczęła śmiać się, że mamy jak na razie tendencję spadającą, trafiamy do miejsc coraz mniej zamieszkanych! Wodospady okazały się rzeczywiście warte obejrzenia. Można było bowiem nie tylko porobić piękne fotki, ale wejść do wody i kąpać się bezpośrednio pod wodospadem! Ależ miałyśmy udane przedpołudnie! Nasi nowi znajomi (nie dało rady zapamiętać tych nietypowych imion) ochoczo wskoczyli do wody i jeszcze nam dziękowali, że dzięki nam zobaczyli takie ładne miejsce. 


Wodospad Millaa Millaa


Gosia pływa z naszym kierowcą



Podwieźli nas na główną drogę skąd 3 rożnymi samochodami w końcu dojechałyśmy zmęczone do Airlie Beach. 


Przy takim krajobrazie można jeździć autostopem;D


Dotarłyśmy tam późnym wieczorem i stwierdziłyśmy, że skoro jest to nasz ostatni dzień w podróży to musimy to uczcić! Siedziałyśmy więc przy trunkach różnych, wspominałyśmy podróż, robiłyśmy podsumowania i szczerze żałowałyśmy, że to już koniec. Było tak wspaniale! Komu (a już tym bardziej dziewczynom) udaje się ‘bezkolizyjnie’ i bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek na drodze przejechać Australię autostopem? To dopiero było wyzwanie! W takim radosno – melancholijnym nastroju zasnęłyśmy. 



Nasz ostatni wieczór w hostelu w Airlie Beach


Obudziłyśmy się, poszłyśmy jeszcze na plażę i ruszyłyśmy każda w swoją stronę – Gosia popłynęła promem na wyspę Hamilton Island (Airlie Beach nie ma lotniska, trzeba więc dostać się na sąsiednią wyspę), a ja miałam kilka godzin do odjazdu autobusu. Z jednej strony cieszyłam się, że wciąż będę podróżować, z drugiej myśl o 36h w autobusie nie była już taka przyjemna…Nie udało się jednak dotrzeć do Sydney na czas. Po drodze wydarzyły się ‘niespodzianki’, które sprawiły, że to wcale nie był koniec podróży. Co się stało i jak zakończył się wyjazd? O tym już niedługo w ostatnim już poście dotyczącym wyprawy autostopowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz