niedziela, 8 grudnia 2013

Sydney – od koloni karnej do nowoczesnego city




Spór o to, które miasto na świecie jest najpiękniejsze jest tak samo trudny jak szukanie najpiękniejszej kobiety. To, co się odnosi do sfery subiektywnych gustów, nie może podlegać żadnym rankingom. Ale faktem jest, że jeżeli chcielibyśmy tego rodzaju ranking stworzyć, to Sydney będzie niemal zawsze wymieniane wśród faworytów do najpiękniejszego miasta. To miasto zawsze wygląda dobrze – środek tygodnia, weekend, druga w nocy, piąta rano, lato czy zima, to miasto jest żywe, głośne, piękne. Mój Wrocław, urokliwy i magiczny w listopadową zawieruchę przypomina niestety kolonię karną, mimo swojego uroku. Sydney olśniewa cały rok. Posiada tak wiele walorów, że trudno je wymienić: nazywane jest miastem stu plaż, miastem świateł, miastem przedziwnej architektury, miastem tyglem. Jest to jedno z najbardziej wielokulturowych aglomeracji świata, gdzie mieszają się wpływy europejskie, azjatyckie i latynoamerykańskie. Z uwagi na swoje nadmorskie położenie zawsze wzbudzało zachwyt i zazdrość przybyszy, że nie mają takich urokliwych miejsc u siebie. Sydney jest miastem portowym – miejskie promy są traktowane jak metro, pływanie promem jest dla mieszkańców czymś zupełnie naturalnym, jak jazda autobusem czy tramwajem. Sydneysiders (mieszkańcy miasta) są w nim z reguły zakochani i uważają, że jest to niekwestionowane centrum całego kontynentu. Miasto, które ma prawie 5 milionów mieszkańców jest niewątpliwie najpopularniejszym miejscem w Down Under. Wielu turystów zanim przyjedzie do Australii jest przekonanych, iż jest to stolica Antypodów. A tu niespodzianka –stolicą jest nijaka, nudna i zaprojektowana typowo dla funkcji administracyjnych Canberra. Czemu? W związku z niegdysiejszą rywalizacją, która miała miejsce pomiędzy Sydney i Melbourne. Mieszkańcy tych dwu aglomeracji toczyli spór o wyższość miast nad sobą, gdyby nie Canberra kto wie, czy nie skończyło by się wojną podjazdową surferów. Dlatego postanowiono stolicę wybudować od fundamentów pośrodku tych dwóch aglomeracji (sprawiedliwie, by każdy miał taką samą odległość do urzędów). Trochę tak samo jak w przypadku Rio de Janeiro i Sao Paulo – nie mogli się dogadać, wybudowali więc Brasilię. A w Down Under tak właśnie powstała administracyjna Canberra. Nikt jej nie lubi– a już szczególnie mieszkańcy Sydney lub Melbourne, mieszkaniec Canberry na pewno jest urzędnikiem albo pracuje w tutejszym urzędzie skarbowym, takie jest powszechne przekonanie. Nie da się przyjechać do Australii i nie zobaczyć Sydney. Ale co ciekawe, da się mieszkać w Australii i nie widzieć Sydney przez całe życie. Gdy Sydneysider dowiaduje się, że ktoś nie mieszka w Sydney, a na przykład w tropikalnym Cairns ze zdziwieniem na niego patrzy jak na skazańca odbywającego karę na zsyłce, patrzy i pukając się w czoło pyta: Co Ty tam robisz? Jesteś tam za karę? Toż tam nic nie ma!’. Zabawne, iż Sydneysiders nie bardzo wyobrażają sobie życie w Australii poza Sydney. Z kolei Ci, którzy mieszkają np. w Darwin patrzą się na mnie jak na dziwologą, gdy niedowierzając pytam ‘dlaczego nie byli nigdy w Sydney’. ‘A po co tam jechać, to tylko spęd turystów, drogo jak diabli i oprócz tej całej kiczowatej opery nie ma tam nic ciekawego do roboty’. Niemal biblijnie parafrazują zdanie: a co dobrego może być z Nazaretu? Tylko, że zamiast Nazaretu wymieniają Sydney. Cóż, jak widać zdania co do sydneyocentryzmu są podzielone na antypodach. Niewątpliwie, Sydney jest w pewnym sensie ‘przereklamowane’ i bardzo turystyczne. Chodząc ulicą po centrum wydaje się, że jest ich (turystów) całe mnóstwo, ale patrząc na statystyki nie jest znowuż ich aż tak wiele - ilość odwiedzających Sydney to około 10 milionów turystów rocznie (zarówno tych z zagranicy jak i z innych części Australii), gdzie w takim Nowym Jorku liczba wynosi około 47 milionów, nie mówiąc o Toskanii czy Paryżu.



Sydney to najstarsze australijskie miasto (wspomina się o pierwszych osadnikach już w 1788). Osada początkowo było kolonią karną. To tu w 1770 przybył kapitan Cook i postanowił utworzyć drugą Anglię. Szybko okazało się, że nowa ziemia stanie się czymś więcej aniżeli tylko kolonią karną. Najstarszą częścią miasta jest The Rocks - piękna, magiczna z urokiem zabytków, których tutaj wiele nie ma. To właśnie tutaj, gdzie początkowo znajdywały się tylko baraki dla więźniów zaczęto budować szpitale, kościoły, teatry, szkoły i sklepy, a samo miasto zaczęło od tego punktu niemal puchnąć i się rozrastać. Prócz kryminalistów stopniowo inicjowano transporty wolnych osadników, na początek do nadzoru nad skazańcami ale z czasem, widząc walory klimatu i miasta, zaczęli zjeżdżać kupcy, sklepikarze, awanturnicy, szukający przygód i łatwego życia. Miasto szybko zmieniło swe oblicze. Koniec ery kolonii karnej i gorączka złota z lat 50tych XIX wieku pozwoliło miastu na niesamowity rozwój i otwarcie się na przybyszy z różnych części świata. I tak do dziś, bez wojen i większych konfliktów żyją sobie Sydneysiders. Ciekawym świadectwem dotyczącym miasta są wywiady z jego mieszkańcami, które można znaleźć tutaj http://www.sydneyoralhistories.com.au/ Warto też obejrzeć też krótki filmik nakręcony w Sydney w latach 70 tych http://www.youtube.com/watch?v=mluSCgXb-jM



Co prócz Opera House, Harbour Bridge, starej części miasta The Rocks, olśniewających parków, genialnych plaż i pięknego Darling Harbour rzuca się najbardziej w oczy? Chyba to, że mnóstwo tu businessmenów w garniturach, sporo biegających i wiele ludzi leżących lub łażących po zawsze zielonych parkach. Faktem jest, iż Sydney jest ‘stolicą finansową’ Antypodów – to tutaj swoje siedziby mają największe korporacje i firmy. To tutaj dzieję się to wszystko, co klasyfikowane jest jako ‘ważne’. Co zabawne, mieszkając tutaj wydaje się na początku, że to miasto jest ogromne. Szybko jednak okazuje się, że wystarczy zlokalizować kilka największych ulic Sydney (George Street, Elizabeth Street York Street oraz Kent Street) i punktów orientacyjnych (Town Hall, Martin Place, Central Station czy choćby wysoki Westfield, który widać niemal z każdej części city) aby poruszać się już w miarę swobodnie, bez ciągłego spoglądania w mapę. Z rozmów jakie przeprowadzałam z innymi, to ‘normalnym ludziom’ zajmuje to kilka dni, a mi zabrało to aż ….kilka miesięcy. Ale co poradzić na to, jak ma się fatalną orientację w przestrzeni. Ja do dziś z trudem trafiam w nowym mieszkaniu do kuchni czy dużego pokoju. Ta moja “bezorientacja” zaczyna irytować – ilość ‘przedmieść’ (suburbs), których jest aż 649 (!) sprawia, że do dziś mam trudności ze znalezieniem konkretnego adresu – niby wielkie szerokie ulice, ale wszystko jakoś pomieszane i nieczęsto pozbawione logiki urbanistycznej. Samo ‘city’, czyli CBD (central business district) to około 3 km samego centrum miasta, reszta już nie podpada pod ‘Sydney’ ale jest to np. Ultimo, Chippendale, Chastwood, Redfern czy Parramatta. O tych największych atrakcjach miasta napiszę osobno, sporo bowiem interesujących faktów można przytoczyć w odniesieniu do Opera House, Harbour Bridge, Darling Harbour, Manly czy Botany Bay. Ale osobiście uważam, że obok tych ‘turystycznych’ spotów, jest wiele ciekawych miejsc w mieście – często, schodząc z turystycznych ścieżek wolę łazić z plecakiem i aparatem po bocznych ulicach i odkrywać Sydney, o jakim przewodniki milczą. Nie będzie przesadą, jeśli wyznam, że naprawdę lubię to miasto. Jest duże, piękne i wciągające. Sporo uliczek, w których aż miło zabłądzić, wiele klimatycznych kafejek i do tego wspaniałe plaże i parki, trasy biegowe, zatoka. Często można iść gdzieś po jakiejś mniej znanej części miasta i zawsze po drodze znajdzie się coś ciekawego – a to jakaś mała galeryjka sztuki, a to kafejka z muzyką na żywo. Warto dodać, że nie ma tu typowego dla miast w Polsce ‘rynku’ – wszystko jest porozrzucane, właściwie każde przedmieście ma takie swoje ‘centrum’ pod postacią głównej ulicy. Zresztą, wystarczy pojechać pociągiem 10 minut za miasto – np. takie Ashfield- i już mamy zupełnie inny, taki ‘małomiasteczkowy’ klimat. Spokojnie, nieśpiesznie, jakoś tak trochę niedzielnie. Wystarczy oddalić się o godzinę od city i już widać kangury skaczące jak na sprężynkach przy drodze.


Darling Harbour


Lavender Bay


Darling harobur


'Oko' Sydney - Westfield



Hyde Park w samym city


Piękne Newtown


Terrace houses w Ultimo (niedaleko Darling Harbour)


Zatoka przy Milsons Point


Blackwattle Bay, Glebe


Abercrombie Street z widokiem na central park




Przedmieścia - Ashfield


Przy Bondi Beach


Delikatne rozczarowanie może przynieść życie noce – bardzo wiele miejsc zamykanych jest o już o 2, 3 w nocy. Niewiele dzieje się w środku tygodnia, ‘żywe’ są zwykle tylko weekendy. Rzadko można posiedzieć gdzieś do rana (no może z wyjątkiem pubów w Kings Cross, najbardziej ‘imprezowej’ dzielnicy miasta). Ale dla chcącego poimprezować Polaka nic trudnego – zawsze znajdą się miejsca, gdzie można się napić i bawić aż do świtu. Trzeba się będzie trochę naszukać i wykosztować (alkohol w Down Under jest bardzo drogi, pewnie w myśl zasady: chcesz się bawić po godzinach to płać). Do moich ulubionych miejsc w Sydney należą te, które ktoś mógłby uznać za niepozorne. Spokojna Bronte beach, całe przedmieście Newtown, gdzie mnóstwo kafejek wartych odwiedzenia, sporo sklepów z niesamowicie oryginalnymi rzeczami (głównie retro) i ciekawi (również z wyglądu) ludzie wałęsający się po ulicach… Jak już o kawiarniach mowa, to do moich ulubionych należy kawiarnio – księgarnia Sappho na Glebe (dla chętnych link http://www.sapphobooks.com.au/index.html) z uroczym dziedzińcem otoczonym roślinami, gdzie serwują pyszną herbatę i zapomina się o tym, że jest się w ruchliwej aglomeracji. Kolejnym miejscem są zaułki w Royal Botanic Gardens – jest pięknie i spokojnie, można wyłożyć się na trawie z książką i zapomnieć o całym świecie. Do przyjemnych należy też Cremorne Point – wystarczy 15 min promem i już jesteśmy po drugiej stronie miasta, skąd możemy podziwiać skrzące się od słońca centrum. Idealne na spacery, piknik albo na zwykłe zasiedzenie się na ławce. Fajnie też biegać wieczorami po Darling Harbour – za każdym razem doceniam piękno tej części Sydney i cieszę się, że mam okazję mieszkać w pobliżu tego miejsca. Lubię też chodzić po galeriach sztuki, Museum of Contemporary Art i Hazelhurst Gallery czy Australian Centre for Photography. Zawsze coś ciekawego i inspirującego. Słowem – Sydney jest miejscem, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Piękne i turystyczne, kosmopolityczne i zatłoczone, zawsze żywe. Zawsze olśniewające, inspirujące i ciekawe. Jestem pewna, kto choć raz zamieszka w Sydney, będzie miał już kłopot do końca życia, by zamieszkać w innym mieście…na przykład w Kielcach czy Radomiu.


Circular Quay i 'turyści'


Instalacja outdoor galerii Ambush


Jeden z 'tych'magicznych sklepów w Newtown





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz