piątek, 8 listopada 2013

Polonia w Australii



Gdy żyje się daleko od domu (a już szczególnie jak to jest 18 tysięcy kilometrów), to się za nim tęskni. Brakuje polskiego jedzenia, języka, radia, książek, ogólnego klimatu, czy określonego sposobu myślenia. Mieszkając tak daleko od kraju tęskni się za tym, czego tu nie ma. Tęskni się za rodziną, przyjaciółmi, zwyczajami, ale też za wartościami (np. przysłowiową polską gościnnością), brakuje polskich smaków pomidorów z ogródka, ogórków, bo te na antypodach mimo że wyglądają ślicznie smakują jak mieszanka plastiku z oranżadą w proszku. Tak jak sztucznie pięknie wyglądają tak też sztucznie smakują. Tęskni się za 4 porami roku, mimo tego, że na australijski klimat trudno w końcu narzekać. Paradoksalnie przeszkadza nawet lekkość życia na antypodach, gdyż – jak to bywa u rodaków – na dłuższą metę nie da się żyć w idealnym świcie, bez ciągłej walki, starań, prowizorek i całego uroku „radzenia sobie od pierwszego do pierwszego”. Oczywiście te tęsknoty, w dobie globalizacji nie są aż tak odczuwalne, dziś będąc emigrantem na antypodach można obejrzeć teleekspres, zjeść do tego porządnego schabowego czy pierogi ruskie, popić Żywcem, ale cytując Młynarskiego...smak jakby cholera, nie ten. 




Warto pamiętać, że Australia należy do jednych z najbardziej wielokulturowych państw świata, w którym co czwarty obywatel urodzony jest poza jego terytorium, a co drugi jej mieszkaniec ma co najmniej jednego rodzica imigranta. Wielu z nich pochodzi z krajów europejskich takich jak Włochy, Wielka Brytania, Grecja, Niemcy, Chorwacja czy Polska. Jest tu więc jak w tyglu kulturowym. Jak każdy wie, Polaków można znaleźć w każdym zakątku świata i nie ma nic lepszego, jak spotkać gdzieś na ulicy w Sydney polską mowę. Takie przypadkowe spotkanie cieszy, mimo tego, że Polaków jest sporo na antypodach, ale nie słychać polskiego na ulicach miasta, nie widać polskich sklepów, bądź restauracji. Ale im dłużej się tu mieszka tym bardziej się odkrywa, że jest całkiem sporo ludzi, którzy mieli dziadków albo rodziców z Polski, a sami urodzili się tutaj i już niestety prócz ‘dzikuje’, ‘dzindobry’, ‘poprosie’ i ‘na zdorowie’ nie potrafią nic więcej powiedzieć w języku swych przodków. Mało kto wie, że w XIX wieku istniała na antypodach pierwsza kolonia nazwana Polish Hill River (na południu kontynentu) i została założona przez osadników pochodzących z Wielkopolski. Współczesna polonia australijska jest bardzo zróżnicowana. Można ją podzielić na zarobkową (tych co przyjechali tu wyłącznie w poszukiwaniu lepszej pracy niż na obczyźnie), patriotyczna (głównie migracja „solidarnościowa” tzw. ‘Solidarity’ movement wave z lat 80) i emigrację ludzi ciekawych świata, którzy opuścili kraj rodzinny pchani ciekawością, egzotyką antypodów, chęcią zmiany, zaimponowania innym. Ta grupa to najmłodsze pokolenie, wykształcone, obyte w świecie, znające świetnie języki, otwarte na nowości i międzykulturowość. Jak już wspomniałam, polonia australijska jest bardzo nieróżnorodna, można tu spotkać zarówno takiego, który tęskni za ojczyzną i robi sobie "małą Polskę", jak i takiego, który za wszelką cenę ucieka od Little Poland, starając się ukryć swe korzenie, są tu zarówno cwaniacy, jak i altruiści, nieroby i ludzie wyjątkowo pracowici. Polonia nie jest monolitem, jest jakby soczewką skupiającą wady i zalety krajan. Zdecydowana większość Australijczyków nie ma problemu z polską emigracją, są od pokoleń przyzwyczajeni do wielokulturowego, kolorowego i ciekawego społeczeństwa. Co więcej uważają Polaków za bardzo dobrze wykształconych (zwłaszcza w naukach humanistycznych), uchodzimy na antypodach za erudytów. Życie kulturalno - społeczne Polonii koncentruje się głównie w klubach polskich działających w wielu większych miastach (Sydney, Melbourne, Hobart, Brisbane czy Canberra). Prężnie działają zespoły folklorystyczne, harcerstwo polskie i sobotnie szkoły języka polskiego. Dzieje się jednym słowem.




Impreza w Polish Club w Bankstown





A jak to jest gdy wchodzi się do polskiego klubu? Co się czuje? Jak gdyby czas się zatrzymał 30 lat temu. Taki trochę relikt PRL-u, ten prowincjonalizm i ci Polacy, którzy przyjechali 30 lat temu przywożąc ze sobą cały świat. W klubach wiszą więc stare firanki, obrusy i obrazki - czuję się trochę jakbym weszła do mieszkania mojej babci. Niestety wszystko to w zestawieniu z obcą architekturą, obcymi dla Polaków porami roku, z nie tą florą i fauną, nie tą strefą czasową, nie tym klimatem - całość daje dość dziwne zestawienie. 


Oczywiście najbardziej doskwiera tęsknota za domem w święta. 
Co prawda organizowane są co roku Polish Christmas na Darling Harbour w Sydney…ale, jakoś średnio czuć świąteczny klimat, gdy za oknem 30 stopni i ludzie mówią o spędzaniu wigilii na plaży… Jakoś tak nieswojo się słucha polskich kolęd w polskiej restauracji będąc odzianym w letnią sukienkę i bikini pod spodem. Zabawnie wyglądają półki sklepowe z dekoracjami świątecznymi, gdy obok stoją olejki do opalania z filtrem 50 na to mocne słońce australijskie (jakby podczas wigilii nad barszczem z uszkami za bardzo przygrzało w odsłonięte plecy). Niecodziennie też brzmi starsza babunia w klubie polskim, która mówi do Ciebie z mocnym polskim akcentem ‘sorry darling’. No i ta msza w polskim kościele z księdzem, który wtrąca angielskie słowa do kazania, nie widząc już tego, że miksuje dwa języki… Gdy żyje się na obczyźnie, to wszystko zaczyna smakować inaczej. Polska wygląda lepiej, bo w naturalny sposób się ją idealizuje. Nawet marzenia stają się wtedy dziwaczne, bo brodząc na plaży w wigilię po ciepłych wodach zatoki, kiedy ciepła bryza owiewa delikatnie wspomina się sanki i śnieżki, rzucane po południu, gdy już o 15 było ciemno. Nikt, kto nie był na emigracji, nie zrozumie tego, że łażąc po ciepłej plaży można zatęsknić za śniegiem i mrozem. Pod tym względem emigracja zdecydowanie wzbogaca i nakłada na nasze oczy rodzaj filtra, który wyostrza to, co do tej pory w mnogości postrzeganych rzeczy gdzieś umykało.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz