niedziela, 24 listopada 2013

Kuchnia australijska


Przyglądając się wysokim i szczupłym Australijczykom trudno podejrzewać, że jedzenie jest jedną z najistotniejszych i najważniejszych czynności w ich życiu. Mieszkając za granicą prędzej czy później pojawi się kwestia związana z kulturą jedzenia, kuchnią i tradycyjnymi potrawami z nowego miejsca pobytu. Jeść każdy musi, więc obcokrajowiec jest skazany, chcąc nie chcąc, na lokalną kuchnię. Niby kuchnia australijska nie odbiega znacznie od dań serwowanych w kraju nadwiślańskim, więc przez pierwsze miesiące nie czuje się takiej tęsknoty za pierogami czy bigosem, ale im dłużej jest się pozbawionym rodzimych wiktuałów, to tęsknota za nimi zaczyna być bardziej odczuwalna. Domowa kuchnia staje się czymś więcej niż tylko paszą potrzebną do tego by dostarczyć energii organizmowi, zyskuje ona nieco innego znaczenie. Zapach i smak schabowego z młodymi ziemniakami i mizerią natychmiast przywołuje serię skojarzeń wybiegających daleko poza samą czynność jedzenia, jakkolwiek to dziwaczne, myśląc o schabowym myślimy o babci, cioci, nasze skojarzenia związane są z sielskością domu rodzinnego, z czasem beztroski. Zresztą bywając często w polskich restauracjach w Sydney miałam okazję obserwować i słuchać emigrantów, którzy gryząc schabowego, przymykali z rozrzewnieniem oczy i mówili ‘och, to smakuje jak u mamy’, ‘moja babcia robiła to inaczej’, ‘czuję się jak w domu’. Cóż, znajome smaki, podobnie jak muzyka, zawsze przywodzą jakieś wspomnienia. Mieszkając poza Polską, trzeba przyzwyczaić się do ‘nowego jedzenia’. Nim przyjechałam do Australii, jedyną potrawą, którą mogłam sobie wyobrazić jako typowo australijską był stek z kangura…i na tym kończyła się moja wiedza.

Całe szczęście, że Australia ma do zaoferowania dużo większy wachlarz kulinarny niż moje wyobrażenia. Kuchnia australijska jest taka jak jej mieszkańcy, opiera się w dużej mierze na wpływach europejskich (angielskie korzenie, włoskie, greckie czy niemieckie wpływy) więc stanowi trochę mix kuchni zachodniej Europy. Dlatego raczej nie znajdziemy na australijskich stołach dziwactw kulinarnych jak w Azji (gotowane na parze oczy wołu, czy jelita gęsi nadziewane grzybami i wodorostami). Nikogo też nie zdziwi na antypodach jedzenie kanapki z serem i pomidorem na śniadanie- w Azji jest to kuriozalny zwyczaj kulinarny budzący odruch wymiotny u mieszkańców Laosu czy Birmy. Ale pomimo tego, że te różnice pomiędzy kuchnią rodzimą i australijską nie są tak drastyczne to nasze bigosy, gołąbki czy schab ze śliwkami wciąż uchodzą tu za egzotyczne; ale już pork schnizel (coś na kształt schaboszczaka tylko bardziej wypieczony) można znaleźć już prawie wszędzie. Od samego początku mojego pobytu na antypodach dziwiło mnie to, że w kraju tak ciepłym, w klimacie subtropikalnym mięso (a szczególnie beef, pork nie jest tak popularny) jest podstawą kuchni. Powodem tego jest to, że w odróżnieniu od krajów europejskich, mięso jest tu niesamowicie tanie – niejednokrotnie tańsze od warzyw i owoców, trudno więc dziwić się, iż stanowi ono podstawowy składnik australijskiej diety. Jednym z najpopularniejszych ‘sztandarowych’ wręcz ikon kuchni z antypodów jest ‘meat pie’ (taka buła na ciepło z mięsem), steki z kangura, wallabie, emu czy krokodyla (steki z krokodyla maja posmak mułu rzecznego, ale dobrze wysmażone gubią go). Mięso z kangura smakuje wyśmienicie (ale jak dla mnie musi być też dobrze wysmażone); innych zwierząt z Down Under jeszcze nie miałam okazji próbować. Wszystkie wymienione potrawy są mocno związane z czymś co można tu nazwać kulturą grillowania. Grillowanie można spokojnie zaliczyć do sportów narodowych mieszkańców Down Under.


Aussie burger z grillowanym mięsem. Elementem obowiązkowym jest duża ilość mięsa i...burak. 


Ciekawym wynalazkiem australijskim jest maź ‘Vegemite’ (odpowiednik brytyjskiego Marmite) – tradycyjne drożdżowe ‘coś’, co smaruje się na kanapki. Osobiście nie mogę się do tego przekonać, mi to przypomina to smak smoły z solą, no ale są tacy, którzy się zachwycają…no i jest to ponoć bardzo zdrowe. Ale zdrowy jest też czosnek z cebulą jedzony zamiast chipsów przez telewizorem. 



Gdy pyta się Australijczyków o ich narodowe potrawy to zwykle można w odpowiedzi usłyszeć, że jest to meat pie, stek z kangura, banana bread - taka ‘babka’ bananowa (całkiem smaczna), tyle, że nie ma w tym akurat nic australijskiego. Rodzimi australijczycy zachwalają także vegemite, czekoladowe ciastka Tim Tam i weet bix (rodzaj pszenicznych ciastek, które zastępują poranne płatki reklamowane następująco: ‘Aussie/Kiwi Kids are Weet-Bix kids’). Ciekawostka wiąże się natomiast z ciasteczkami Tim Tam. Popularnym sposobem ich spożywania jest tzw. ‘Tim Tam Slam’. Odgryza się obydwie końcówki ciastka, zanurza się jedną odgryzioną końcówkę w gorącym napoju (kawa, herbata, lub ciepłe mleko) i ‘ssie się’ napój przez ciastko. Brzmi dziwnie, ale musze przyznać, że całkiem dobre i….pomysłowe. 

A jak wygląda kulinarny dzień przeciętnego Australijczyka? Rano jest to zwykle tost z vegemite, raisin tost (tost z rodzynkami), weet bix z mlekiem lub owsianka z owocami popijana kawą. W południe jest lunch (jest to najbardziej ‘busy time’ w porze obiadowej niemal w każdej restauracji). W tym wypadku trudno o jakieś generalizowanie, je się to, co akurat jest dostępne, mogą to być zwykłe kanapki, makaron, sałatka, fish and chips, steak, burger, sushi, podobnie jest z kolacją. Co zwróciło moją uwagę – niesamowicie popularne jest tu jedzenie poza domem. Stąd ogromna ilość restauracji, kawiarni, barów. W związku z tym, iż Sydney jest jednym z najbardziej wielokulturowych miast na świecie można znaleźć tu wszystko. Jedzenie tajskie, malezyjskie, koreańskie, chińskie, tajwańskie, indyjskie, nepalskie, argentyńskie, brazylijskie, chilijskie, węgierskie, greckie, włoskie, czeskie, hiszpańskie, meksykańskie. Warto dodać, iż nie jest to jakieś niesamowicie kosztowne. Porządny lunch można znależć już za 10-15 dolarów. Biorąc pod uwagę, że najniższe stawki to około 15 dolarów za godzinę pracy, chyba każdy zgodzi się z tym, iż ceny są rozsądne. Innymi słowy, można się porządnie najeść za godzinę pracy, i to w barze/restauracji a nie w domu. Warto dodać, że najtańszym rozwiązaniem jest sushi (są miejsca, gdzie za 5 dolarów najemy się do syta). W Polsce sushi wciąż uchodzi za luksus, za który trzeba sporo płacić. Mieszkając tutaj można więc spokojnie odkrywać mnóstwo nowych, egzotycznych smaków, antypody dla zainteresowanych kulinariami są doskonałym poligonem doświadczalnym. Co więcej, przez cały rok organizowana jest niezliczona ilość festiwali poświęconych jedzeniu. Skalę zjawiska nieźle obrazuje liczba wydarzeń, o których można przeczytać tutaj: http://www.australia.com/explore/australian-events/food-wine-events.aspx

Tyle o jedzeniu, pora na płynne specjały. Jak chyba każdy wie, Australia słynie ze wspaniałych win. Jest to całkiem niezła gratka dla koneserów – nie dość, że są one naprawdę wyśmienite, to jeszcze można je nabyć w bardzo dobrych cenach. Właściwie w każdym stanie australijskim produkuje się wino, jednak najwięcej z nich pochodzi z Południowej Australii. Regiony takie jak Adelaide Hills, Barossa Valley, Clare Valley czy Coonawarra należą do tych najsłynniejszych.


Tanie, ale dobre ;)


Ku mojemu rozczarowaniu o piwie nie bardzo jest co napisać – prócz tego, że jest raczej słabe,mało smaczne i jak dla mnie ‘rozwodnione’. Można pić i pić a skutków żadnych. Oczywiście, można trafić na niezłe piwo jak np. Lord Nelson czy 4 Pines. Jednak w porównaniu z tym europejskim…oj, sporo jeszcze Australijczycy muszą się nauczyć. Gdy przyjechałam do Australii, już na drugi dzień znalazłam się w pubie. Zamówiłam piwo ‘Pure Blond’, upiłam łyk i… konsternacja. Co to ma być? Woda o smaku piwa? Natychmiast poszłam z powrotem do baru twierdząc, że z tym piwem jest coś nie tak. Tłumaczę im, że to piwo jest jakieś rozwodnione, że to pewnie końcówka z serii i poproszę z nowej, przy mnie otwartej beczki. Dostałam nowe i to samo – średnio było czuć smak alkoholu. Jak się później okazało, australijskie piwa są słabsze jeśli chodzi o zawartość procentów w porównaniu z tymi polskimi. Zwykłe jest to między 3% (light beer) do 5,5 % (te takie ‘mocniejsze’). Standardowe piwo zawiera około 4,5 %. Potem tylko kłopot, bo jak wracam do kraju, i włączę tryb picia piwa w stylu australijskim skutki mogą być szybko widoczne.



Na szczęście można kupić Żywca w Sydney ;)


Ciekawostka - w Down Under nie można pójść sobie do supermarketu z jedzeniem, czy podjechac na stację benzynową, gdy zabraknie piwa. O nie. By utrudnić życie tym, którzy mają ochotę na kilka głębszych stworzono specjlane sklepy (bottle shop, liquor schop etc), w których można nabyć alkohol. Niekiedy dostępne są też niektórych pubach, gdzie można kupić sobie piwo 'na wynos'. Oczywiście należy zapomnieć o całodobowych monopolowych - coż, życie na Antypodach potrafi dać w kość ;)





I na koniec australijska 'ciekawostka' - osobliwe jedzenie dla psów...czy dzięki temu psom rośnie torba na brzuchu? ;D

1 komentarz:

  1. Co do piwa to tak samo w UK. Dużo wina też piją ale wiele osób przywozi w lane z baniaka we Francji bo dużo taniej wychodzi. A co do Żywca hmmm to całe szczęście jest wszędzie podobnie jak Tyskie więc ratuje podniebienia Polaków na całym świecie ;) Ja jednak osobiście pijam raczej JD z cola dla rozluźnienia polecam :)

    OdpowiedzUsuń