wtorek, 1 kwietnia 2014

Melbourne – kulturalna stolica Australii



Melbourne street art

Nim po raz pierwszy postawiłam nogę w Melbourne, to szczerze mówiąc nie wiedziałam o tym miejscu zbyt wiele. Pamiętałam, że zawsze na geografii w podstawówce wałkowaliśmy strefy czasowe i za każdym razem pojawiało się pytanie o godzinę w Melbourne. Nie Sydney, nie Perth, tylko z jakiegoś powodu Melbourne. Nie wiem, czy w każdej szkole tak było, czy tylko moja Pani od geografii miała taką małą obsesję na tym punkcie, w każdym razie w tym właśnie kontekście utkwiło mi to w pamięci. Jakby tam wszystkie zegarki świata produkowali. No i może jeszcze słyszałam o Australian Open… 

Moja podróż do Melbourne była kilkudniowym przystankiem pomiędzy Tasmanią a Northen Territory, czyli pomostem między zimnem a wiecznymi upałami. Gdy wylądowałam z kolegą w Melbourne była już noc, nie bardzo więc opłacało się ‘podbijać’ miasto. Uznaliśmy, że lepiej jest porządnie się wyspać i zwiedzanie rozpocząć dnia następnego. Tak też zrobiliśmy. I od rana mieliśmy okazję zakosztować tego, o czym każdy mnie uprzedzał – podczas 1 dnia w Melbourne możesz doświadczyć 4 pór roku. Rano chłód, niekiedy wręcz mroźno (miałam na sobie 2 swetry i kurtkę), od południa do 14 wręcz upalnie (T-shirt z krótkim rękawem), popołudnie deszczowe i często mgliste (wystarczy jesienna przeciwdeszczówka), wieczór i noc zwykle zimne (możemy poprzestać na jednym swetrze i ewentualnie cienkiej kurtce). Jak widać w Melbourne ubieranie się na cebulkę nabiera nieco innego znaczenia… W związku z tym, że podróżowałam z kumplem, który jest niesamowitym fanem AC/DC, to pierwszą obligatoryjną atrakcją do zobaczenia była słynna ulica AC/DC. Nie znane muzea, parki, ale właśnie to! Cóż, ciekawy punkt na początek zwiedzania obaczyć ulice o nazwie "prąd stały prąd zmienny". 



Obowiązek został spełniony, zdjęcie zrobione, kolega uradowany, można śmiało ruszać dalej. Gdy tak chodziliśmy ulicami miasta czułam się w końcu trochę jak w Europie. Wszędzie zachwycające małe kafejki, genialna sztuka uliczna, wspaniałe muzea, urocze parki. Włoski Carlton, greckie Swanston, Flinders, Fitzroy – oto ikony Melbourne. Bardzo różnorodnie, od razu widać, że miasto rozwijało się organicznie, od maleńkich imigranckich enklaw po wielkie dzielnice. Tutaj zdecydowanie silniejsze są wpływy europejskie (szczególnie włoskie i greckie)– to właśnie tutaj żyje największy odsetek Greków poza granicami kraju. Warto dodać, że nieprzerwanie od 2011 Economist Intelligence Unit nadaje tej aglomeracji tytuł ‘najlepszego na świecie miasta do życia’ biorąc pod uwagę czynniki takie jak zarobki, akces do edukacji i usług medycznych, bezpieczeństwo, architektura, transport, możliwości rozwoju, stopień tolerancji panujący pomiędzy mieszkańcami, naturalne piękno). Najtrafniej przyrównać Melbourne można chyba do takiego zamerykanizowanego Amsterdamu lub Berlina. Z pewnością to miasto ma charakter. Zjedliśmy śniadanie w jednym z przytulnych bistro i ruszyliśmy w drogę. 

Gdy zobaczyłam tramwaje, pomyślałam: No nie, toż to prawie jak Wrocław!





Przed nami rozpościerała się piękna rzeka Yarra (przez pół godziny polowałam z aparatem na przyuważone wcześniej czarne łabędzie, ależ trudno było im strzelić fotkę!), parki i ogrody. 



Przedpołudnie spędziliśmy na wałęsaniu się po mieście (knajpy, ulice, ogrody, targi). Jedną z rzeczy, które najbardziej mnie ujęły jest to niesamowita różnorodność pod względem barów, kafejek i restauracji. Można tu znaleźć świetne miejsca: lokal, gdzie gra się tylko jazz z lat 20, knajpę, gdzie serwuje się tylko szampana (ale za to takiego, którego nie można dostać w innych miejscach), bar, gdzie dostępnych jest kilkadziesiąt rodzajów samej whiskey czy restauracja, w której sprzedaje się tylko zupy (ale za to jest ich 30 w menu). Unikalność tych miejsc sprawia, że są one tak atrakcyjne dla przyjeżdżającego. Gdy już się powłóczyliśmy po mieście zdecydowaliśmy się w końcu na realizowanie listy ‘must see’. Na mojej królowały muzea: postanowiliśmy zacząć od Immigration Museum. Bez zastanowienia powiem, że było to jedno z najlepszych muzeów a jakich byłam dotychczas. Ideą jest pokazanie i dokumentowanie historii emigracji w Australii. Nie chodzi tu jednak tylko o gromadzenie danych, próbuje się kompleksowo potraktować problem jakim jest 'bycie emigrantem'. Fascynujące historie, materiały, programy interakcyjne ze zwiedzającym. Rewelacja. Dla zainteresowanych  link: http://museumvictoria.com.au/immigrationmuseum/ 

Wieczorem postanowiliśmy zobaczyć słynną dzielnicę St Kilda. To jedyna namiastka plaży (zatoka) w Melbourne. Wielkim minusem (dla niektórych to plus) jest fakt, iż to miasto nie posiada plaż, dlatego też jest ‘gorsze’ od Sydney. Wyczytaliśmy, że z centrum idzie się tam 30 minut. Wybraliśmy się więc na przechadzkę. Po 45 minutach okazało się, że… nie jesteśmy nawet w połowie. Oczywiście coś źle sprawdziliśmy i nasz spacerek nieco się wydłużył. W końcu byliśmy tak zmęczeni i zirytowani szukaniem tej całej St Kildy, że nawet tam nie dotarliśmy. Potem utarło nam się powiedzenie, że coś jest tak blisko jak skądś do St Kildy. Cóż, grunt to dobrze znać się na mapie Kolejny dzień upłynął pod tytułem ‘rozrywek kulturalnych ciąg dalszy’. W przeciwieństwie do nieco turystycznego Sydney mieszkańcy Melbourne dbają o wysoki poziom kultury. Nie bez znaczenia jest kapryśna, często deszczowa pogoda, która nie zachęca do życia outdoor, brak plaż i bardzo silne europejskie wpływy. To tutaj narodził się australijski film, taniec i moda. To właśnie tutaj mają miejsce wszystkie ważniejsze wystawy i szeroko rozumiane wydarzenia kulturalne. Zwiedziliśmy całą masę wystaw w muzeach (niemal wszystkie były nieodpłatne) - Australian Centre for Contemporary Art, National Gallery of Victoria, City Gallery, Ian Potter Museum of Art. Wspaniałą ‘perełką’ okazało się La Trobe Reading Room in the State Library of Victoria. Mogłabym tam praktycznie zamieszkać.


La Trobe Reading Room in the State Library of Victoria


Melbourne nocą


Jedna z uroczych uliczek tego miasta


W międzyczasie skorzystaliśmy z genialnego pomysłu jakim jest darmowa przejażdżka po centrum miasta starym tramwajem, w którym lektor opowiada historię miejsc, przez które aktualnie tramwaj przejeżdża. Bardzo przyjemna atrakcja, szkoda tylko, że tak skutecznie zagłuszana przez innych pasażerów…ale nie można mieć wszystkiego. Wieczorem wybraliśmy się do Williamstown by podziwiać miasto z jego obrzeży. Pięknie i spokojnie. Kolejny dzień miał być ostatnim w tym rejonie – zaplanowaliśmy podróż słynnym szlakiem The Great Ocean Road przed nami! O poszukiwaniach 12 Apostołów w kolejnym poście!


Melbourne CBD widziane z Williamstown





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz