środa, 30 października 2013

Sculpture by the sea


Wiosna w Australii to nie tylko koniec pory deszczowej, wiatrów i nieprzyjemnej zimowej wilgoci. To również okres, w którym pojawia się szereg interesujących wydarzeń odbywających się na świeżym powietrzu i przeznaczonych dla szerokiej publiczności. W tym roku rajcy miejscy zdecydowali, że zaprezentują mieszkańcom i turystom wystawę rzeźb i przeróżnych instalacji artystycznych wkomponowanych w naturalne piękno nadmorskiego wybrzeża Sydney. Najsłynniejsza nadmorska widokowa trasa z Bondi Beach do Coogee Beach została wypełniona różnorodną sztuką przestrzenną w ramach "Sculpture by the sea". Wokół wiosennego wydarzenia artystycznego zrobiono w mediach wiele szumu, próbując przekonać nie tylko mieszkańców antypodów, ale i licznie odwiedzających Sydney turystów, że oprócz naturalnego piękna Australii, równie piękna jest sztuka, która na antypodach powstaje. No to postanowiłam zobaczyć na własne oczy jak wygląda wystawa, która jest obiektem "ochów" i "achów" nie tylko w całym mieście, ale i poza nim. Gdy wiosenne słonko na stałe zagościło na skwerach i plażach niemal każda rozmowa zaczyna sie od pytania: "Czy Widziałaś już tę wspaniałą wystawę? Nie? Koniecznie musisz obejrzeć, naprawdę warto!". No dobra, skoro tak bardzo warto, to biorę aparat i jadę.

Na pierwszy rzut oka widać już rangę wydarzenia, sporo kręcących się ludzi wokół instalacji. Wiosenne popołudnie – warunki na spacer połączony z podziwianiem sztuki wręcz wymarzone. Od razu spodobała mi się sama idea prezentacji rzeź i instalacji – wzdłuż wybrzeża umieszczono ponad 100 artefaktów no i jak to w Australii, wystawa jest otwarta dla wszystkich nieodpłatnie. By podnieść rangę odwiedzających i ich docenić ogłoszono rodzaj konkursu, rzeźba bądź instalacja artystyczna, która zdobędzie najwięcej głosów, wygrywa (czy wygrywają również ci co nią głosowali nie wiadomo). A więc zakasałam rękawy, chwyciłam aparat i idę chłonąć sztukę. Przechodząc od rzeźby do rzeźby, uważnie oglądając mijane instalacje moje pierwsze wrażenie jest raczej sceptyczne. Cóż, atrakcyjność całego przedsięwzięcia w dużej mierze polega na doborze miejsca – jak tu się nie zachwycać taką lokalizacją? Łapię się na tym, że mój wzrok zawiesza sie coraz częściej nad rzeźbami i z tęsknotą spogląda w lazur oceanu, na serferów, na złote plaże. Sama wystawa zaczyna po kilku minutach nużyć, nie ma w prezentowanych obiektach czegoś co porywa, zatrzymuje wzrok, porusza. Co prawda można utrafić doskonały warsztat rzeźbiarski, finezję dłuta, dobrego operowania formą ale w tych przypadkach artyści rzemieślnicy nie mają nic nowego do powiedenia, zaś ci, którzy poszukują nowych form wypowiedzi wydaja mi się nieporadni na kanwie warsztatu, ich rzeźby przypominają niekiedy nieporadne próby dzieci które eksperymetnują z plasteliną czy z masą cukrową. Chodząc wybrzeżem, smagana ciepłą bryzą od oceanu spoglądam na zwiedzających, próbując po ich reakcjach wysondować jak im się podoba artystyczne wydarzenie. W atmosferze pikniku to raczej niełatwe. Podejrzewam, że sam fakt obcowania ze sztuką jest już dla wielu wielkim wydarzeniem, jakoś uszlachetnia, usprawiedliwia, nobilituje spacerowiczów, jestem niemal pewna, że przy najbliższej okazji w gronie rodziny czy znajomych pochwalą się tym, że oglądali "Sculpture by the sea". Jedno jest pewne - mieszkając w Sydney jest w dobrym tonie odwiedzić tą wystawę. Stojąc nad klifem, przy któym poustawiane są instalacje dochodzę w końcu do wniosku, że największą zaletą wystawy jest jej lokalizacja. Tutaj nawet dwa patyki wbite w ziemię mogą się podobać, gdyż tło na jakim są ustawione zapiera dech w piersiach.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz