piątek, 25 października 2013

Robert Clinch - z wizyty w Wollongong City Gallery

Podczas gdy europejscy krytycy zachwycają się pracami Pierro Manzoniego, który zapakował swoje odchody do 90 ponumerowanych puszek (każda z nich zawiera po 30 gramów ekskrementów) ja postanowiłam nie biec w peletonie postępu. Szukam na antypodach tego, co się po prostu podoba. Dlatego też, podczas każdej wyprawy staram się nie tylko oglądać ładne widoki, jeść lokalne jedzenie (niezła wymówka, by jeść bezkarnie i nie liczyć kalorii), robić kilometry chodząc pieszo (oczywiście spalając to, co wcześniej ze smakiem zjadłam), jeździć i rozmawiać z nieznajomymi, ale też zobaczyć to, co lokalni mieszkańcy mają do powiedzenie na kanwie sztuki. Za namową przypadkowo poznanego mieszkańca Wollongong wybrałam się do zachwalanej galerii. Szczerze mówiąc, nie oczekiwałam zbyt wiele - co może być ciekawego w galerii w małym, industialnym miasteczku, i to w dodatku w Australii, która nawet nie stoi w cieniu Wielkich Artystów z Zachodniego Świata? Co więcej, nie oczekiwałam wiele po lokalnej galerii, bo na antypodach sztuka nie stanowi centrum życia, nawet nie stanowi jego peryferii. Na dodatek okazało się przed wejściem, że wstęp do galerii jest bezpłatny i można tam bez ograniczeń robić w niej zdjęcia. No po prostu lipa, nie to co Europa. Ale po raz kolejny dostała solidną lekcję pokory, gdyż przeliczyłam się bardzo. 

Wizyta okazała się udana, odkryłam kolejnego artystę australijskiego - Roberta Clincha. Od pierwszego spojrzenia zakochałam się w jego obrazach, litografiach i szkicach. Ów realizm tak zbliżony do fotografii bardzo mnie ujął. Od dawna szukałam artysty, który w tak znakomity sposób odda piękno industrializacji, klimatu miasta, kolorystyki antypodów. Przemysłowość i miejskie krajobrazy fascynowały mnie od dawna. Wystawa „Fanfare for the common man” w nieco odmienny sposób niż znani mi futuryści ukazuje surowość, prostotę i ten specyficzny klimat miasta. Szczególnie podoba mi się operowanie paletą kolorów, ów intensywny kolor cegły, te szarości i ta ochra nieba...bardzo trafnie oddaje to klimat australijskiego miasta. Obrazy wydają się być starymi fotografiami, tyle, że są namalowane, zinterpretowane, mocno przemyślane kompozycyjnie, nie ma w nich przypadkowych elementów, jest pewna kreska i odważna kolorystyka. Są niby realistyczne ale jednocześnie fikcyjne. Jak dla mnie – genialne, bo ukazują zarówno nienaganny warsztat malarski jak i pomysł na to, co się che pokazać, przedstawić, dać naszej naoczności. Czyste, proste i bezpretensjonalne, poetyckie piękno, które przenosi nas poza zwykłe doświadczenie rzeczywistych miejsc. Obrazy mają w sobie swoisty klimat melancholii, tęsknoty za tym, co mija a warte jest uwiecznienia w obrazie. Zestawiając malarstwo Chlincha z kontynentalną sztuką współczesną czuję, że tu, na antypodach uchował się klimat pielęgnowania piękna, coś anachronicznego. Stoję w galerii urzeczona obrazami. A przecież o to, w tym wszystkim chodzi.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz