Mądre
chińskie przysłowie powiada, że istnieją na świecie rzeczy i przypadłości, z
którymi nie warto walczyć i je zmieniać. Wydaje się, że jedną z takich
przypadłości jest oddziaływanie języka angielskiego na inne języki. Co prawda,
co jakiś czas czynione są starania, by temu zapobiec, jednak najczęściej jest
to walka z wiatrakami. W czasach powojennych w Polsce Ludowej starano się
walczyć z wszechobecnym wpływem imperialistycznego języka, dlatego powołano
cały sztab lingwistów, by wyłapywali naleciałości wrogiej mowy i na powszechnie
używane zwroty obcobrzmiące wynajdywali natychmiast polskie odpowiedniki. I tak
serwowano na przykład zamiast terminów forhend / bekhend rodzime odpowiedniki:
odsieb i dosieb. Gdyby lingwiści znali chińskie przysłowie wiedzieliby, że z
"influencją językową" nie ma co walczyć, bo jest to raczej śmieszne
niż skuteczne.
Nie jest odkryciem stwierdzenie, że język angielski jest
współczesną lingua franca, dlatego też nie dziwi fakt, że w miarę globalizacji
język angielski mocno oddziałuje na nasz rodzimy język. Nie tylko poprzez
włączanie obcobrzmiących dla nas słówek, ale również wpływając na zmianę całych
konstrukcji zdań, gramatyki i składni. Sama złapałam się na tym, że prócz
oczywistych zapożyczeń takich jak lajkować, czatować, chargować i bookować
zaczynam włączać do swojego słownika słowa takie jak forwardować, afektować,
kancelować. Łapię się też na tym, że potrafię powiedzieć: ‘Dawno od Ciebie nie
słyszałam’, ‘Wiem o tym nic’. Zaobserwowałam też, że ta typowa ‘grzeczność’
języka angielskiego przekłada się na konstrukcje zdań w języku polskim.
Zamawiając coś w restauracji zdarzyło mi się powiedzieć: ‘Przepraszam, czy ja
bym mogła zamówić….’, „Czy ja mogłabym poprosić o rachunek jeśli to w
porządku?’. Polacy nie są pod tym względem wyjątkiem - Francuzi mają swoją
mieszankę nazywaną – franglais, Hiszpanie mają swój spanglish, a Czesi –
czenglish.
Najbardziej dziwaczne fikołki językowe robią Polacy z Australii, dla
których język polski jest drugim językiem, albo tacy, którzy żyją tu już po 30
lat. Można od nich usłyszeć takie dziwolągi językowe jak: „Nie rób go na konia
(zamiast nie rób go w konia), "ile to jest tak aproksymatycznie"
"Misnęłam tego calla", "to jest o drogę lepsze". Czymś
zupełnie innym (bo zamierzonym i celowym) jest dosłowne tłumaczenie polskich
idiomów na angielskie, w wyniku czego w mowie potocznej (dla odmiany wywołujące
zdziwienie u osób anglojęzycznych a nie znających polskiego) pojawiają się zwroty:
"I have to animalise from something", "Thank you from the
mountain", "Gives advise", "To fuck onself off like a
janitor on the Corpus Christi Day" (odpieprzył się jak stróż w Bożę
Ciało), "don't make a village" (nie rób wiochy), "railway on
you" (kolej na ciebie), "i feel a train to you" (czuje do ciebie
pociąg), "go out on people" (wyjść na ludzi), "little business
of movement' (kiosk ruchu) czy "fall out of the penis" (wypaść z
interesu), ‘i tower you’ (wierzę ci). Nie dziwmy się, że trudno zrozumiała
będzie dla Australijczyka prośba, by mówić wprost i bez ogródek wyrażona jako:
"without small garden", tak samo wzbudzi raczej zdziwienie pochwała
energiczności i młodości ujęta jako: "ejaculating with happines"
(tryskanie radością). A na koniec jeszcze dodać przytoczyć jak się wymawia
nazwy polskich potraw przez Autralijczyków: ‘Schabowy’ to "szaboły" a
ryba to "rajba".
Jeśli ktoś zna inne ciekawe przykłady zachęcam do podzielenia się nimi ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz