Gdy
żyje się daleko od domu (a już szczególnie jak to jest 18 tysięcy kilometrów),
to się za nim tęskni. Brakuje polskiego jedzenia, języka, radia, książek,
ogólnego klimatu, czy określonego sposobu myślenia. Mieszkając tak daleko od
kraju tęskni się za tym, czego tu nie ma. Tęskni się za rodziną, przyjaciółmi,
zwyczajami, ale też za wartościami (np. przysłowiową polską gościnnością),
brakuje polskich smaków pomidorów z ogródka, ogórków, bo te na antypodach mimo
że wyglądają ślicznie smakują jak mieszanka plastiku z oranżadą w proszku. Tak
jak sztucznie pięknie wyglądają tak też sztucznie smakują. Tęskni się za 4
porami roku, mimo tego, że na australijski klimat trudno w końcu narzekać.
Paradoksalnie przeszkadza nawet lekkość życia na antypodach, gdyż – jak to bywa
u rodaków – na dłuższą metę nie da się żyć w idealnym świcie, bez ciągłej
walki, starań, prowizorek i całego uroku „radzenia sobie od pierwszego do
pierwszego”. Oczywiście te tęsknoty, w dobie globalizacji nie są aż tak
odczuwalne, dziś będąc emigrantem na antypodach można obejrzeć teleekspres,
zjeść do tego porządnego schabowego czy pierogi ruskie, popić Żywcem, ale
cytując Młynarskiego...smak jakby cholera, nie ten.
Warto pamiętać, że
Australia należy do jednych z najbardziej wielokulturowych państw świata, w
którym co czwarty obywatel urodzony jest poza jego terytorium, a co drugi jej
mieszkaniec ma co najmniej jednego rodzica imigranta. Wielu z nich pochodzi z
krajów europejskich takich jak Włochy, Wielka Brytania, Grecja, Niemcy,
Chorwacja czy Polska. Jest tu więc jak w tyglu kulturowym. Jak każdy wie,
Polaków można znaleźć w każdym zakątku świata i nie ma nic lepszego, jak spotkać
gdzieś na ulicy w Sydney polską mowę. Takie przypadkowe spotkanie cieszy, mimo
tego, że Polaków jest sporo na antypodach, ale nie słychać polskiego na ulicach
miasta, nie widać polskich sklepów, bądź restauracji. Ale im dłużej się tu
mieszka tym bardziej się odkrywa, że jest całkiem sporo ludzi, którzy mieli
dziadków albo rodziców z Polski, a sami urodzili się tutaj i już niestety prócz
‘dzikuje’, ‘dzindobry’, ‘poprosie’ i ‘na zdorowie’ nie potrafią nic więcej
powiedzieć w języku swych przodków. Mało kto wie, że w XIX wieku istniała na
antypodach pierwsza kolonia nazwana Polish Hill River (na południu kontynentu)
i została założona przez osadników pochodzących z Wielkopolski. Współczesna
polonia australijska jest bardzo zróżnicowana. Można ją podzielić na zarobkową
(tych co przyjechali tu wyłącznie w poszukiwaniu lepszej pracy niż na
obczyźnie), patriotyczna (głównie migracja „solidarnościowa” tzw. ‘Solidarity’
movement wave z lat 80) i emigrację ludzi ciekawych świata, którzy opuścili
kraj rodzinny pchani ciekawością, egzotyką antypodów, chęcią zmiany,
zaimponowania innym. Ta grupa to najmłodsze pokolenie, wykształcone, obyte w
świecie, znające świetnie języki, otwarte na nowości i międzykulturowość. Jak
już wspomniałam, polonia australijska jest bardzo nieróżnorodna, można tu
spotkać zarówno takiego, który tęskni za ojczyzną i robi sobie "małą
Polskę", jak i takiego, który za wszelką cenę ucieka od Little Poland,
starając się ukryć swe korzenie, są tu zarówno cwaniacy, jak i altruiści,
nieroby i ludzie wyjątkowo pracowici. Polonia nie jest monolitem, jest jakby soczewką
skupiającą wady i zalety krajan. Zdecydowana większość Australijczyków nie ma
problemu z polską emigracją, są od pokoleń przyzwyczajeni do wielokulturowego,
kolorowego i ciekawego społeczeństwa. Co więcej uważają Polaków za bardzo
dobrze wykształconych (zwłaszcza w naukach humanistycznych), uchodzimy na
antypodach za erudytów. Życie kulturalno - społeczne Polonii koncentruje się
głównie w klubach polskich działających w wielu większych miastach (Sydney,
Melbourne, Hobart, Brisbane czy Canberra). Prężnie działają zespoły
folklorystyczne, harcerstwo polskie i sobotnie szkoły języka polskiego. Dzieje
się jednym słowem.
Impreza w Polish Club w Bankstown
A jak to jest gdy wchodzi się do polskiego klubu? Co się
czuje? Jak gdyby czas się zatrzymał 30 lat temu. Taki trochę relikt PRL-u, ten
prowincjonalizm i ci Polacy, którzy przyjechali 30 lat temu przywożąc ze sobą
cały świat. W klubach wiszą więc stare firanki, obrusy i obrazki - czuję się
trochę jakbym weszła do mieszkania mojej babci. Niestety wszystko to w
zestawieniu z obcą architekturą, obcymi dla Polaków porami roku, z nie tą florą
i fauną, nie tą strefą czasową, nie tym klimatem - całość daje dość dziwne
zestawienie.
Oczywiście najbardziej doskwiera tęsknota za domem w święta.
Co
prawda organizowane są co roku Polish Christmas na Darling Harbour w Sydney…ale,
jakoś średnio czuć świąteczny klimat, gdy za oknem 30 stopni i ludzie mówią o
spędzaniu wigilii na plaży… Jakoś tak nieswojo się słucha polskich kolęd w
polskiej restauracji będąc odzianym w letnią sukienkę i bikini pod spodem.
Zabawnie wyglądają półki sklepowe z dekoracjami świątecznymi, gdy obok stoją
olejki do opalania z filtrem 50 na to mocne słońce australijskie (jakby podczas
wigilii nad barszczem z uszkami za bardzo przygrzało w odsłonięte plecy).
Niecodziennie też brzmi starsza babunia w klubie polskim, która mówi do Ciebie
z mocnym polskim akcentem ‘sorry darling’. No i ta msza w polskim kościele z
księdzem, który wtrąca angielskie słowa do kazania, nie widząc już tego, że
miksuje dwa języki… Gdy żyje się na obczyźnie, to wszystko zaczyna smakować
inaczej. Polska wygląda lepiej, bo w naturalny sposób się ją idealizuje. Nawet
marzenia stają się wtedy dziwaczne, bo brodząc na plaży w wigilię po ciepłych
wodach zatoki, kiedy ciepła bryza owiewa delikatnie wspomina się sanki i
śnieżki, rzucane po południu, gdy już o 15 było ciemno. Nikt, kto nie był na
emigracji, nie zrozumie tego, że łażąc po ciepłej plaży można zatęsknić za
śniegiem i mrozem. Pod tym względem emigracja zdecydowanie wzbogaca i nakłada
na nasze oczy rodzaj filtra, który wyostrza to, co do tej pory w mnogości
postrzeganych rzeczy gdzieś umykało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz