Istnieje wiele powodów by
odwiedzić Australię. Jakkolwiek powody te mogą się zmieniać w zależności od
tego, czego oczekujemy od życia, to bardzo rzadko wśród nich brakuje plaż.
Australijskie plaże, są czymś, co najbardziej pobudza naszą wyobraźnię, im
zimniej w kraju tym bardziej tęsknota za australijskimi plażami staje się
wyraźniejsza. Stojąc w Polsce na przystanku w styczniu po pracy, gdy o 16 jest
już ciemno, warto pomyśleć choćby przez chwilę, wycierając śnieg z czerwonego
nosa, że właśnie na antypodach budzą się ludzie zakładając klapki na nogi i
biegną po ciepłym piasku w lazurową toń oceanu, ciepłą i skrzącą się od słońca.
Takie marzenia mogą stać się powodem silnej frustracji, lub skłonić do tego, by
sięgnął po walizkę i zaczął planować podróż. Podejrzewam, że widok
australijskich plaż i surferów stał się w ostatnich dziesięcioleciach jednym z
głównych powodów wyjazdu na antypody. Cóż, ktoś mógłby powiedzieć, że plaża to
plaża – kupa piachu, muszelki, okazjonalnie jakieś skałki, woda, wrzeszczący
ludzie, co to przecież za różnica, na którą z nich się jedzie, chodzi o to by
popływać, poopalać się, spędzić chwile relaksu. Niezależnie od miejsca słońce
opala tak samo a woda jest wszędzie tak samo mokra. Ale takie stawianie sprawy
to nic bardziej mylnego – tutaj w Australii każdy ma swoją ulubioną plażę.
Mieszkając większość życia w mieście bez dostępu do morza (a już tym bardziej
oceanu) nigdy bym nie pomyślała, że jednym z ‘żelaznych’ tematów z
Australijczykami będzie powiedzenie sobie, która plaża „jest moja”. Powiedz mi
która plaża jest twoja a ja ci powiem kim jesteś. Żyjąc aktualnie na wielkiej
wyspie, w kraju słońca, plaż, grilli i pikników nie sposób nie poświęcić tej
jakże ważkiej kwestii chwili uwagi. W związku z tym, że samo tylko Sydney ma
około stu plaż zasadne staje się odpowiedzenie sobie na pytanie, która z nich
jest ‘tą ulubioną’. Na początku uwaga, która jest dość istotna z punktu
widzenia kogoś, kto marzy o legendarnych plażach Sydney. W internecie sporo można
znaleźć informacji o tym, iż Sydney i okolice uchodzą za jedne z najlepszych na
świecie pod względem jakości plaż i ich naturalnego piękna. Każdy mieszkaniec
Australii odpowie, ok, są super, ale równie piękne są w innych zakątkach
Australii. Cóż, powołując się na wypowiedzi mieszkańców Queensland Sydney chce
w ten sposób zachęcić turystów do pozostania ‘down there’ zamiast pojechania
‘up there’ (w Australii przywołując jakieś miejsce na mapie często dodaje się
owe ‘tam na dole’ bądź ‘tam na górze’). Wielkim atutem Sydnejskich plaż jest
to, że na większość z nich jedzie się ok 30min-45 min autobusem z centrum
miasta. Mieszkając więc w samym centrum ogromnej aglomeracji wystarczy wsiąść w
busa i po względnie krótkiej przejażdżce jesteśmy na miejscu, wyskakujemy z
przystanku prosto w ciepły piasek plaży. Pomimo głosów krytycznych w stosunku
do plaż sydneyskich należy powiedzieć: może i na górze są piękniejsze plaże,
ale te w Sydney są przecież też wspaniałe. Szerokie, bardzo różne od siebie, w
dodatku każda ma taki ‘mini basen’ napełniany wodą z oceanu (to głównie dla
tych, którzy nie wierzą w zapewnienia, że pod wodą jest siatka chroniąca przed
rekinami). Idea takich kamiennych niecek z ciągle wymywaną i nalewaną przez
ocean wodą bardzo mi się spodobała, zwłaszcza, że niektóre niecki mają wymiar
basenów olimpijskich.
Nim pojedzie się do Sydney, wiele słyszy się na temat
Bondi Beach, plażowej wizytówki miasta – w każdym przewodniku jest to żelazny
punkt na mapie atrakcji. I pewnie stąd te dzikie tłumy turystów, którzy chcą
się pokazać na słynnej plaży, zrobić sobie na niej zdjęcie, zobaczyć jakie stroje
nosi się w tym sezonie. Nie odwiedzić Bondi Beach to tak jak być w Zakopanem i
nie pójść na Krupówki. Sami mieszkańcy Sydney uważają plażę za średnią
atrakcję; widzą w niej raczej komercyjny kicz na terenie którego odbywa się
spęd turystów z całego świata i backpackersów, którzy są w Sydney dosłownie na
chwilę i zaliczają tylko ‘czołowe’ atrakcje. Panuje opinia, że Ci, którzy surfują
na Bondi są ‘słabi’ i tylko ‘się lansują’ tocząc wzrokiem za turystkami, którym
można zaimponować kolorową deską czy chwilą spędzoną na grzebiecie fali.
Piękną i dużo spokojniejszą
plażą jest mniejsza rozmiarowo Bronte Beach (chyba moja ulubiona), oddalona
tylko o dwie plaże w dół od Bondi (jak to w ogóle zabawnie brzmi, że coś jest
oddalone od czegoś o dwie plaże). Sporo tam zieleni, sprzętów do grillowania
(bo to narodowy ‘sport’ Australijczyków). Zwykle panuje tam taka ‘niedzielna’
atmosfera, nikt się nie śpieszy, nikt nie biega z aparatem, każdy najedzony,
miły, wypoczęty, jak po dobrym obiedzie u cioci w niedzielę. Taka chwila między
drugim daniem a kawą i ciastem.
Kolejną, bardzo klimatyczną i mniej zatłoczoną
plażą jest Coogee – znajduje się ona na końcu słynnego ‘Costal Walk’ w drodze z
Bondi do Coogee – jest to przewspaniała trasa do przejścia (całość zajmuje
jakieś 1,5 h – 2h), mnóstwo tam klifów, fantastycznych widoków, ławeczek, mini
parczków, ot taka ścieżka w drodze po raju. I tak przechodzi się od plaży do
plaży, wiatr smaga po plecach a słońce po twarzy (można się nieźle spiec wcale
tego nie czując, mimo filtra do opalania powyżej 30).
Wyjątkowo ładną plażą jest
Manly. Już sama podróż tam stanowi wielką atrakcje – płynie się statkiem z
Circular Quay. Można więc po drodze pooglądać sobie Operę i Harbour Bridge z
dołu i z drugiej strony. Czyli taki pakiet dwa w jednym – wycieczka na
fantastyczną plażę z wodną ścieżką widokową. Panorama Sydney od strony wody
zapiera wręcz dech w piersiach. Co takiego ma w sobie Manly? Trochę takie
polskie Świnoujście. To też raj dla pływających na desce – to tu często
organizuje się sporo pokazów surferskich, nie takich dla turystów. Na jednym
takim nawet zdarzyło mi się być. Pół Sydney o tym mówiło, więc trzeba było pojechać.
Czy warto? Fajnie było popatrzeć na te wygibasy na falach (a fale na tej plaży
są wyjątkowo „pod deskę”). Ale po kilkunastu minutach nawet to się nudzi, ile
można patrzeć jak ktoś stoi na falach? Będąc przy Manly warto też zahaczyć o
maleńką Shelly Beach, która jest śliczna - cała pokryta muszelkami - i idealna
do nurkowania (nie miałam przyjemności tam uprawiać snorkellingu, ale wedle
zasłyszanych opinii najwyraźniej warto, podobno nurkowanie „na bogato”).
Innym miejscem wartym uwagi jest Cronulla Beach. Mówi się o niej, że to 'Manly dla południowego Sydney'. To o tyle interesująca plaża, że prócz wody i pasku jest tam mnóstwo małych parczków, skwerków i skał. Ta plaża słynie z tradycji surferskich, są tam wspaniałe baseny i wiele innych atrakcji. Ciągnie się tam również neizliczona ilość atrakcyjnych mieszkań z pięknym widokiem na morze...tak to można mieszkać!
A co podobało mi się najbardziej? Gdy spacerowałam sobie wzdłuż brzegu na 16 spotkanych osób 10 z nich uśmiechnęło się do mnie bez żadnego powodu. Tak, tu ludzie naprawdę się do siebie uśmiechają! I za to kocham Australię ;)
I ostatnia, Palm Beach. Na nią jechało się prawie dwie godziny autobusem - mi to tam nie przeszkadza, ja lubię być w podróży, ale gdy się wybierałam, by pojechać na plażę, znajomi stukali się w czoło, po co 2h na plażę jechać? Co może być tam, czego nie ma na innych? Inna struktura piachu? Inny kolor wody? Toż plaża to plaża!’ Nazwa sugerowałaby, że jest tam sporo palm. Niestety niespecjalnie. Ale sama plaża jest śliczna – oczywiście z basenem, otoczona skałkami, czuć się trochę jak na jakiejś wysepce. Interesująco przedstawia się też ‘graffiti’ naskalne, które ubarwia to miejsce.
A co podobało mi się najbardziej? Gdy spacerowałam sobie wzdłuż brzegu na 16 spotkanych osób 10 z nich uśmiechnęło się do mnie bez żadnego powodu. Tak, tu ludzie naprawdę się do siebie uśmiechają! I za to kocham Australię ;)
Piekne apartamenty w Cronulla
Jak widać, Cronulla to nie tylko piękna plaża
I ostatnia, Palm Beach. Na nią jechało się prawie dwie godziny autobusem - mi to tam nie przeszkadza, ja lubię być w podróży, ale gdy się wybierałam, by pojechać na plażę, znajomi stukali się w czoło, po co 2h na plażę jechać? Co może być tam, czego nie ma na innych? Inna struktura piachu? Inny kolor wody? Toż plaża to plaża!’ Nazwa sugerowałaby, że jest tam sporo palm. Niestety niespecjalnie. Ale sama plaża jest śliczna – oczywiście z basenem, otoczona skałkami, czuć się trochę jak na jakiejś wysepce. Interesująco przedstawia się też ‘graffiti’ naskalne, które ubarwia to miejsce.
Sporo jest miejsc w Sydney,
gdzie można uciec od wielkiej aglomeracji, posiedzieć nad brzegiem oceanu i
zrelaksować się, w spokoju pomyśleć. Ale tak jest w całej Australii, mnóstwo
jest wspaniałych plaż w całym stanie NSW (Avoca Beach, Byron Bay, okolice
Newcastle) nie wspominając już o słynnym Gold Coast w stanie Queensland, które
uchodzi za ‘australijską Florydę’ i jak sama nazwa sugeruje, może pochwalić się
niespotykanymi na kontynencie plażami. Ja szczerze mówiąc wolę unikać tych
najbardziej popularnych resortów takich jak Surfers Paradise (tak, tak, to
nazwa miejscowości) na rzecz tych mniejszych i bardziej dzikich, które można
zobaczyć choćby w okolicach Whitsundays. Ale plaże też potrafią zaskoczyć,
można trafić w samym centrum miasta jak np. w Brisbane na prawdziwą lagunę i
plażę zupełnie sielską. Co prawda nie jest to rześka bryza oceanu, a raczej
ciepła zupa i maleńki zatłoczony cypelek z piaskiem, ale dla mieszkańców,
którzy nie chcą wyprawy z parasolami, lodówką, grilem jest idealnym
rozwiązaniem. Jakby nie patrzeć, ‘plaża’ staje się pojęciem względnym – od
pięknych, maleńkich rajskich plaż, przez szerokie surferskie przestrzenie aż po
ciasne miejskie laguny. Jedno jest pewnie, jakąkolwiek plażę jesteśmy w stanie sobie
wymarzyć, jestem pewna, że znajdzie się ją w Australii.
Mission Beach - Queensland
Whitsundays. Czy można chcieć czegoś więcej?
Okolice Newcastle w NSW
Whitsundays - Queensland
Tasmania - wciąż moja ulubiona
Wschodnia Tasmania
Central Coast, NSW
Miejska laguna w Brisbane
Surfers Paradise...oł je
Trzeba być online nawet na plaży!;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz