Wsiadłam do autobusu. Najpopularniejszą alternatywą dla samolotu jest w Australii autobus sieci Greyhound. Można nim dotrzeć niemal wszędzie i cieszy się on wielką popularnością wśród backackersów. Idea jest prosta – kupuje się bilet na określoną liczę kilometrów, np. za $199 mamy pulę 1000 km do wykorzystania, za $829 już 5000 km. Wsiadamy i wysiadamy gdzie nam wygodnie (hop on, hop off). Można też kupić bilet na konkretną trasę, wszystko zależy od kupującego. Gdybyśmy nie wybrały autostopu pewnie sporo byśmy nim jeździły… Z jednej strony fajnie, można w spokoju poczytać książkę i nie trzeba z nikim gadać, z drugiej, jakoś tak dziwnie po tylu dniach spędzonych razem w trasie.
Droga do Brisbane minęła spokojnie. W Brisbane miałam 2 godziny postoju i potem znów, aż do znudzenia jazda prostą drogą do Sydney… I kiedy tak w duchu narzekałam trochę na brak przygód kilka osób zaczęło mówić o tym, jak to w okolicach Sydney zaczyna strasznie padać. Niektórzy przebąkiwali coś o grożących powodziach. Z godziny na godzinę sytuacja zaczęła robić się coraz poważniejsza – dochodziły do nas informacje o zamykaniu kolejnych odcinków drogi. Warto dodać, że jadąc wschodnim wybrzeżem mamy do dyspozycji właściwie tylko jedną autostradę (Bruce Highway z Brisbane do Cairns i Pacific Highway z Brisbane do Sydney). Jeżeli coś dzieje się na drodze, wszystko jest zablokowane. Alternatywą jest jazda kilka godzin w głąb lądu, by załapać się na kolejną autostradę. Padało nieziemsko. Z każdym przejechanym kilometrem zaczęło się robić coraz bardziej nerwowo. Kierowca mówił, że nie wie, czy dojedziemy do Sydney, bo zamknęli już znaczną część drogi. I nie wiadomo było kiedy otworzą. Mimo tego, iż w podróży jestem zwykle bardzo wyluzowana, to nawet mi zaczęła udzielać się nerwowa atmosfera. W końcu kierowca zatrzymał pojazd i powiedział: ‘Jesteśmy 30 kilometrów od Coffs Harbour. Stamtąd do Sydney autostrada jest nieprzejezdna, wszystko zalane. Macie wybór – możecie jechać z powrotem ze mną do Brisbane (400km) i stamtąd próbować łapać samolot do Sydney lub czekać aż otworzą trasę. Opcją numer dwa jest pozostanie w Coffs Harbour dokąd Was zawiozę. Tam też jest małe lotnisko, możecie albo próbować lecieć stamtąd albo czekać na otwarcie drogi’. Gdy zapytałam do kiedy droga ma być zamknięta kierowca uśmiechnął się i odpowiedział ‘Hmm, to tak jakbym zapytał kogoś do kiedy będzie tak lać. Nie wiem. Może 1 dzień, może 4 dni, tego nie wie nikt. Samoloty jeszcze latają, ale też nie wiadomo do kiedy. Sytuacja zmienia się z godziny na godzinę’. No to ładnie. Brakowało mi przygód? Proszę bardzo – jak na zamówienie mam nowe.
Zdecydowałam, że zostanę w Coffs Harbour (to już jedyne 530 km od Sydney), nie ma bowiem nic gorszego niż cofać się. Postanowiłam, że będę próbować załapać się na samolot. Było to trochę ryzykowne, bo przecież teoretycznie bez paszportu nie mogę latać…Postanowiłam jednak spróbować. Złapałam taksówkę do lotniska z nadzieją, że uda mi się coś zorganizować. Gdy zobaczyłam co się działo w środku gmachu aż zaniemówiłam. Tłumy ludzi, wielkie kolejki, krzyki, wszechobecna nerwowość, napięcie, stres…Takich jak ja było dużo więcej i każdy chciał się wydostać z miasta. Kiedy wreszcie udało mi się dopchać dowiedziałam się, że są dwa miejsca na dziś w cenie $800. Istne wariactwo! Lot trwa niecałe 45 minut! Na szczęście były bilety w cenie $200 na jutro wieczór, stwierdziłam, że to najlepsze rozwiązanie – nie mogę czekać, aż trasa stanie się przejezdna (to może potrwać kilka dni), muszę być przecież za 2 dni w Sydney. Po wielkich bojach (rozmowach telefonicznych z menagerem menagera, który musi mój przypadek skonsultować z kolejnym menagerem) i tłumaczeniach udało mi się ‘warunkowo’ i ‘nieregulaminowo’ kupić bilet na jutro. Żeby było jasne – od razu poinformowano mnie, że z uwagi na pogodę może okazać się, że loty zostaną odwołane. Zabookowałam hostel, wróciłam do city i już nawet nie miałam ochoty wychodzić zwiedzać miejsca, w którym z konieczności musiałam się zatrzymać. Miałam dosyć wszystkiego, nie tak wyobrażałam sobie końcówkę podróży. Nie dość, że nerwy i niepewność, to jeszcze koszty tej wycieczki urosły niebotycznie. I nie miałam gwarancji, że uda mi się stąd wydostać. W takich sytuacjach wyjście jest jedno: odwiedziłam liqour store w celu zakupienia czegoś na ‘ukojenie nerwów’. Spotkałam dwie sympatyczne Norweżki, które jak się później okazało spały w tym samym hostelu i miały bardzo podobną sytuację do mojej. Nowe znajome okazały się niesamowicie fajnymi osobami – właśnie były w trakcie swojej podróży dookoła świata i zmierzały do Sydney. Spędziłyśmy wspaniały wieczór. Nie ma w sumie tego złego co by na dobre nie wyszło. Rano postanowiłyśmy choć trochę pochodzić po Coffss Harbour i zobaczyć co ma to miasto do zaoferowania, ale jak się okazało – nie było tam zbyt wiele rzeczy do zobaczenia. Ot zwykła plaża.
Powodziowe klimaty
Rzeczywistość jest czasem dobijająca
Popołudniu udałyśmy się na lotnisko. Niczego już nie byłyśmy pewne, nie wiadomo było czy lecimy, czy nie… Gdy siedziałyśmy już w samolocie z ulgą odetchnęłam i przyrzekłam sobie, że nie będę już nigdy narzekać na ‘nudny koniec podróży’…
Widok z samolotu
Jest Opera, jest Sydney! ;)
Gdy dotarłyśmy do Sydney umówiłyśmy się, że w związku z tym, że ja już trochę znam miasto to spotkamy się na drugi dzień i będę pełnić rolę ich przewodnika. Tak też zrobiłyśmy. I tak zakończyła się jedna z najintensywniejszych, najbardziej szalonych i najpiękniejszych podróży jakich do tej pory odbyłam. Co mogę powiedzieć tym, którzy rozważają taką formę podróży? Australia jest bardzo bezpieczna, ludzie życzliwi i to naprawdę dobry pomysł dla tych, którzy chcą zobaczyć prawdziwą Australię, porozmawiać z mieszkańcami małych miejscowości, nawiązać interesujące znajomości i przeżyć wspaniałe przygody. Powiem krótko– chcesz zobaczyć autentyczną Australię? Nie wahaj się, tylko pakuj plecak i zacznij podróż autostopem już dziś!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz